Podobno spontaniczne wyjazdy są najlepsze. A spontaniczne wyjazdy na rowerze to crème de la crème… 🙂
Na Węgrzech byłem już kilka razy na motocyklu. Moją uwagę zwróciły piękne ścieżki dla cyklistów. I wtedy postanowiłem, że wrócę tu z rowerem.
Zgodnie z tym, któregoś pięknego dnia około południa przypięliśmy nasze „bajki” do bagażnika i we dwóch – z moim synem Adamem, pojechaliśmy nad… Balaton.
Plan był prosty; dojeżdżamy nad Balaton, zostawiamy samochód na parkingu, wsiadamy na rowery, objeżdżamy jezioro dookoła i wracamy do Polski. Wieczorem przyjeżdżamy na miejsce i podjeżdżamy pod pierwsze lepsze pole namiotowe, i… nie ma miejsca! Niesamowite – nie ma miejsca na polu namiotowym???
Ok, jedziemy na drugie, trzecie, niestety sytuacja wszędzie jest podobna – to znaczy nie ma miejsc… W końcu wracamy do pierwszego kampingu (Riviéra Camping Alsóőrs), gdzie postanawiamy przespać tych kilka godzin w samochodzie.
Rano, kilka minut po 6 wstajemy, o dziwo nawet wyspani. Po krótkim namyśle postanawiamy zostawić samochód i jechać.
Wszystko pięknie, wspaniale, jedziemy. Niestety lato jest kapryśne nie tylko w Polsce. W okolicy Balatonfüred zaczyna lać jak z cebra. Szybko zakładamy kurtki przeciwdeszczowe i jedziemy dalej. Po przejechaniu kilku kilometrów deszcz mija, a po przejechaniu jeszcze kilku łapię gumę. Na szybko szukam jakiegoś punktu, gdzie mogę naprawić oponę. Musimy wrócić do Balatonfüred, na co mamy tylko 2 godziny – jest sobota. Podpompowuję trochę oponę i na lekkim „flaku” „naginamy” z powrotem. Około 3 kilometry przed serwisem rowerowym mijamy stację na której dopompowuję koło do oporu.
Jedziemy dalej. Po przejechaniu następnych 2 kilometrów stwierdzam, że powietrze w oponie jest i ma się dobrze. Krótka narada z młodym i postanawiamy zaryzykować, nie jechać do serwisu, lecz kontynuować podróż. Jedziemy powoli. Poruszamy się ścieżką rowerową, która co chwila odbija w stronę leżących nad brzegiem miejscowości wypoczynkowych.
Tak mi się wydaje, że do każdych 15 przejechanych kilometrów należy doliczyć około 5 dodatkowo na te objazdy.
Po drodze spotkała nas miła przygoda. Stanęliśmy przy przydrożnym barze. Gdy ustawiałem rower spostrzegłem leżącą na ziemi portmonetkę z pieniędzmi. Podniosłem ją i zacząłem rozglądać się po ludziach siedzących w barze. Trudno było nie zobaczyć kręcących się nerwowo dziewczyn szukających czegoś po swoich torbach. Adam, który naprawdę nieźle daje sobie radę z angielskim podszedł do nich i pyta:
– A you looking for something?
– Yes, I lost my wallet – odpowiada jedna z dziewczyn.
Wyciągam zza pleców portmonetkę i podaję jej.
This is it? – pytam.
Yes, yes, thank you – odpowiada.
Dziewczyna była tak szczęśliwa. Warto spełniać dobre uczynki 🙂
Uparła się, że musi jakoś się odwdzięczyć – ja dostałem piwo, a młody coca-colę 🙂
Ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy już 50 km, a licząc z przymusową nawrotką około siedemdziesięciu. Znajdujemy pole namiotowe w Badacsony, gdzie postanawiamy spędzić noc. Wieczorem wypijam jeszcze 2 piwka i zapadam w słodkie objęcia Morfeusza.
Rano okazuje się, że mamy problem. Adam, który cały dzień jechał w koszulce bez rękawów, skarży się na spalone ręce. Po kilku przejechanych kilometrach stwierdza, że nie da rady i postanawiamy naszą podróż zakończyć w miejscowości Keszthely, skąd chcemy wrócić pociągiem do samochodu. W sumie nic się nie stało. To jest pierwszy nasz wspólny wyjazd rowerowy, a młody ma dopiero 15 lat.
Przed Keszthely zaczynają się strome podjazdy. Mój rower jest dosyć ciężki, ponieważ mam sakwy, wiozę cały nasz ekwipunek. Do tego czuję w nogach wczorajszą jazdę. W którymś momencie ustaję i ze zgrozą zauważam, że wyprzedza mnie około 70-letnia na oko starsza pani. Ech, chyba trzeba zacząć bardziej dbać o kondycję 🙂
Swoją drogą, na szlaku mijało nas bardzo dużo rowerzystów – starsi i młodsi, a wszyscy uśmiechnięci.
Po jakimś czasie dojeżdżamy do Keszthely. Zaśmiewamy się ze znaków informacyjnych. Nie tylko w Polsce urzędnicy mają, nazwijmy to, specyficzne poczucie humoru 🙂
Keszthely to miejscowość z kilkusetletnią historią – pierwsze wzmianki pochodzą z XIII wieku. Obecnie głównie utrzymuje się z turystyki, ale istnieje tam również przemysł spożywczy. Przejechaliśmy miasto wzdłuż i wszerz na rowerach, zjedliśmy lody na rynku i przed godziną 16 wsiedliśmy do pociągu jadącego w stronę Balatonfűzfő, który to przejazd miał być ostatnią częścią naszej wycieczki, a okazał się najbardziej emocjonującą jej częścią 🙂
I tak rozpoczęła się nasza kolejowa epopeja 🙂 O ile pierwszy pociąg odjechał dosyć sprawnie i w miarę szybko dotarł do stacji przesiadkowej, o tyle drugi okazał się być pociągiem zabytkowym prowadzonym przez lokalne towarzystwo miłośników kolei.
Jak to z zabytkami bywa, popsuł się i 2 godziny czekaliśmy na następny awaryjny skład.
Ale to wakacje, więc czekaliśmy żartując sobie z pozostałymi uczestnikami feralnego składu. Zwłaszcza, że przejażdżka tym pociągiem, to była prawdziwa frajda.
W końcu przyjechał pociąg zastępczy, dojechaliśmy do Balatonfüred, skąd na dwóch kółkach dotarliśmy naszego samochodu. Tym razem kamping w Alsoors posiadał wolne miejsca, rozbiliśmy nasz mamiocik i po bogatym w wydarzenia dniu poszliśmy spać.
Być nad Balatonem i nie wykąpać się w nim to chyba jest niemożliwe. Na następny dzień posiedzieliśmy dwie godziny nad jeziorem. Ale mówiąc szczerze, Balaton, który jak się wydaje, jest wspaniałym zbiornikiem dla żeglarzy, nie zachwyca pod innymi względami. Napiszę więcej, nasze jeziora mazurskie są zdecydowanie piękniejsze.
Po kąpieli wsiedliśmy na rowery i symbolicznie zrobiliśmy jeszcze około 40 km, tak by zamknąć cały bok jeziora. Razem przejechaliśmy około 140 km.
Wieczorem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu.
Jeżeli dysponujecie kilkoma dniami wolnymi, serdecznie polecam taką wycieczkę. Trasy rowerowe są bardzo dobrze przygotowane, a sama przejażdżka nie stanowi większego problemu dla średnio zaawansowanych rowerzystów. Naprawdę warto.
…