Glasgow listopad 2014

2
417
Glasgow leży nad rzeką Clyde.

 

Glasgow – SZKOCJA – listopad 2014

Glasgow – Szkocja – Rob Roy – kilty. Nie znam w ogóle tego kraju. Cała moja wiedza pochodzi z przeczytanych za młodu książek – „Porwany za młodu”, „Katriona” i obejrzanych filmów – jak choćby „Rob Roya” i zrealizowaną przez Mela Gibsona opowieść o słynnym szkockim bojowniku o wolność – Wiliamie Wallace – pod tytułem „Brave heart”. Wylot mam z poznańskiego lotniska Ławica liniami Wizz Air. Wyjeżdżam trochę wcześniej. Przed wylotem muszę załatwić sprawę służbową w Poznaniu – takie połączenie pożytecznego z przyjemnym. Szybko załatwiam swoje sprawy i półtorej godziny przed odlotem jestem w hali gotowy do nowej przygody. Bez żadnych kłopotów wchodzę na pokład samolotu, zajmuję wolne miejsce (trafiło się przy oknie), czekam na start… I poszli. Lubię to uczucie, gdy samolot wspina się w chmury, tę siłę wciskającą w fotel.

Po niecałych dwóch godzinach lądujemy w Glasgow na lotnisku Glasgow International Airport. Zaraz, zaraz – dwie godziny? Przecież przestawiamy czas o jedną godzinę. Na wszelki wypadek pytam stewardessę, która godzina, i ze spokojnym sumieniem przestawiam zegarek. Przechodzę przez kontrolę dokumentów, a ponieważ mam tylko bagaż podręczny, po chwili udaję się na poszukiwanie autobusu. Przeczytałem, że z lotniska mam do wyboru dwie linie autobusowe – nr 500 linii Arriva (droższy) i numer 757 linii First (tańszy). Jako, że nie widzę nigdzie 757 decyduję się na czekający na odjazd autobus linii 500. Pewne nieprzyjemne zdziwienie przeżywam przy kupowaniu biletu. Chyba ceny biletów poszły w górę – obecnie bilet w jedną stronę kosztuje sześć i pół funta. No cóż… płacę, siadam i jadę. Jadę do dworca kolejowego Victoria Station  lub Central Station gdzie muszę przesiąść się do pociągu podmiejskiego. Mój hostel znajduje się w leżącej nieopodal Glasgow miejscowości Anniesland.

Tak gwoli informacji należy napisać, że samo Glasgow nie jest bardzo dużym miastem. Według spisu z 2007 roku liczy między 500000 a 600000 mieszkańców. Ale jeżeli doliczymy otaczający miasto region Strathclyde (po galicyjsku znaczy to „dolina rzeki Clyde”), liczba mieszkańców zwiększa się do około 2,6 miliona ludzi, a jest to ponad połowa populacji Szkocji.

Po dojechaniu na dworzec Victoria Station idę do informacji połączonej z kasą biletową. Wystarczyło, że powiedziałem słowo Anniesland, a pan w kasie drukuje mi bilet, za który muszę zapłacić 2,5 funta. Po przejechaniu kilku przystanków wysiadam na małej stacyjce i ruszam w poszukiwaniu mojego noclegu – hostelu o wdzięcznej nazwie Alba. Idę i idę, a hostelu nie widzę. Posiłkuję się opisem załączonym do rezerwacji. W końcu poddaję się i zatrzymuję jakiegoś biegacza. Chłopak uśmiecha się i mówi, że ulica jest gdzieś niedaleko, ale sprawdzi na mapie google. Muszę wrócić dwie przecznice i skręcić w lewo. Dziękuję i przepraszam go za zakłócenie treningu. Na to chłopak uśmiecha się szeroko i mówi; – nie ma sprawy, dziś ja pomogłem tobie, a może jutro ty pomożesz mi. Cholera, sympatyczni ci Szkoci. Ruszam dalej w poszukiwaniu noclegu i znowu się gubię.

Zmęczony jestem już dosyć i marzę o prysznicu, i łóżku. Tym razem pomaga mi jakaś dziewczyna. Mówi mi, że zna ten hostel i będzie przechodzić obok. Idę z nią. W trakcie rozmowy okazuje się, że jest Ukrainką, a w Glasgow przebywa na wymianie studenckiej. Dochodzimy do hostelu, żegnamy się, a ja idę zalogować się w recepcji. Okazuje się, że przechodziłem koło tego budynku i nie zauważyłem go – tamtejsze reklamy są po prostu mnie krzykliwe niż nasze. Melduję się w recepcji, dopłacam 44 funty, a następnie rozpakowuję się, biorę prysznic i idę spać. Jutro będę zwiedzał Glasgow.

Następny dzień rozpoczynam od śniadania. Okazuje się, że mój hostel leży tuż obok stacji, a dodatkowo sąsiaduje z popularną w Aniesland jadłodajnią. Wchodzę i proszę o coś dużego do zjedzenia oraz kawę. Pani patrzy na mnie i pyta – are you very hungry? Yes, yes – kiwam głową. Okey take this i pokazuje mi pozycję na karcie. Okey myślę sobie, biorę. Płacę cztery i pół funta, nalewam kawę z mlekiem i siadam przy stoliku w oczekiwaniu na śniadanie. Po około 10 minutach dziewczyna przynosi mi moją porcję. O Boże, aż taki „hungry”, to ja nie jestem. Ale cóż, moja polska oszczędność… zapłaciłem, to trzeba zjeść 🙂 Oj zeszło mi z tym daniem. Od razu stwierdzam, że polska kuchnia jest smaczniejsza – takie moje pierwsze wrażenie. Pierwsza obserwacja kulinarna nie wychodzi dobrze na rzecz szkockiego jedzenia. Po posiłku udaję się na stację, kupuję bilet do Glasgow wersji return – czyli plus powrotny. Można kupić tzw. single (w jedną stronę), jednak – jeżeli mamy zamiar wracać, taniej wychodzi, gdy od razu kupujemy w dwie strony. Bilety są ważne na jeden przejazd przez cały dzień (all day). Znowuż jadę na stację Victoria Station.

Teraz kilka słów o pociągach. Pociągi podmiejskie kursują z dużą częstotliwością, minimum co pół godziny. Są czyste, a wagonach znajdują się wygodne siedzenia typu lotniczego. Wydaje mi się, że są bardzo popularnym środkiem transportu. Może zarządzający naszymi kolejami powinni się udać na podobną do mojej wycieczkę?

Przyjeżdżam na dworzec Victoria Stadion, a po wyjściu z budynku stacji wchodzę na King George Square (Plac króla Jerzego). Plac jest zamknięty, a na jego terenie widać krzątające się ekipy zakładające świąteczne lampki i przygotowujące scenę dla artystów. Podoba mi się taka zapobiegliwość. Do świąt jest jeszcze ponad miesiąc. Kłóci się to (niestety lub stety) z naszą polską tradycją robienia wszystkiego na ostatnią chwilę. Nie mam jakiegoś specjalnego planu dnia. Zwiedzanie Glasgow zamierzam rozpocząć od zobaczenia majestatycznej katedry. Pierwsze kroki kieruję do znajdującego się nieopodal katedry muzeum (St. Mungo Religious Life and Art).

W muzeum jest pokaźna wystawa poświęcona religiom świata i religiom, których wyznawcy mieszkają w Glasgow. Jestem zachwycony. Bez zbędnego napinania się, bez wielkich słów, udowadniania wyższości jednej wiary nad drugą, a także bez szyderstwa tak popularnego w kręgach ateistycznych, wystawa pokazuje różne charakterystyczne dla danej religii symbole. Można się dowiedzieć coś o katolikach – jest nawet reprodukcja obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, o muzułmanach – zdjęcie Czarnego Kamienia (Hadżar) w Mekce, o Sikhah, Żydach, animistach i innych. Wystawa zawiera również posągi bóstw hinduistycznych.

IMG_5186 IMG_5171

Na następnym piętrze zwiedzam wystawę poświęconą szkockim bohaterom  I wojny światowej. Tego typu wystaw jest w Szkocji bardzo dużo. Poświęconych bohaterom wojny pierwszej, wojny drugiej, wojnom napoleońskim. Ale wydaje mi się, że najwięcej wystaw poświęconych jest żołnierzom I wojny światowej. Zdaje się, że temat ten traktowany jest z dużym pietyzmem, a weterani wojskowi (ci jeszcze żyjący) cieszą się bardzo dużym szacunkiem.

Mimo, że Szkoci od niedawna mają swój własny parlament, swoją walutę (funt szkocki), to jednak większość obywateli nie chce pełnej niezależności kraju (ostatnie referendum) i czuje się pełnoprawnymi obywatelami British Commonwelth (Wspólnoty brytyjskiej). Jak to zupełnie inaczej wygląda w naszej – polskiej rzeczywistości. Choćby w tle niedawnej wypowiedzi pewnej aktoreczki (nazwiska nie wymienię), ale niestety również niektórzy znani mi i cenieni przeze mnie ludzie, mają do tematu polskiego patriotyzmu i polskiej historii bardzo negatywny stosunek. Parafrazując znaną sentencję naszego wielkiego męża stanu; „naród, który nie ceni swojej historii jest skazany na jej powtórne przeżywanie”. A tego byśmy chyba nie chcieli, zwłaszcza w kontekście naszej trudnej historii. Po tych moich filozoficzno – historycznych dywagacjach wracamy do tematu tego artykułu, czyli Szkocji. Wychodzę z muzeum i kieruję się w stronę katedry.

IMG_5192  po-IMG_5193b (Kopiowanie)

Właśnie skończyła się msza, mijam elegancko ubrane panie i panów. Wybudowana w średniowieczu gotycka Katedra św. Mungo posiada kryptę, w której znajduje się grób św. Mungo, człowieka, który podobno w tym miejscu w VI wieku wybudował pierwszą kaplicę. Robię zdjęcia, podziwiam i rozkoszuję się otaczającą mnie historią.

IMG_5201   IMG_5208

Po wyjściu z katedry kieruję moje kroki w stronę leżącego nieopodal cmentarza. Przy okazji poznaję zwiedzających Glasgow Polaków, którzy opowiadają mi jak najlepiej dotrzeć do Edynburga. Hm. Wprowadza to chaos w moje plany. Na jutro mam zarezerwowany samochód, którym zamierzam udać się do Edynburga. Ale o tym później…

W moich podróżach po świecie zwiedzam wiele cmentarzy. Miejsca te mówią nam nie tylko o dawnych mieszkańcach, ale również opowiadają o obecnych. Największe wrażenie zrobił na mnie przesiąknięty polskością Cmentarz Łyczakowski we Lwowie. Najweselsze – „Wesoły Cmentarz” w Sapancie. Tam (w Sapancie) widzimy ludzi takich, jakimi byli. Bez gloryfikacji. Maleńki cmentarz niedaleko gibraltarskiej skały mówi nam o bohaterstwie żołnierzy British Commonwealthu, a odwiedzając podziemne katakumby Rzymu mamy wrażenie, iż kroczymy pośród gromady duchów w pyle tysięcy zmarłych. Angielskie cmentarze sprawiają na mnie wrażenie parków. Parków, w których można zatopić się w zadumie, spacerując wzdłuż nagrobków. Pierwszy raz jestem na cmentarzu w Szkocji, ale wydaje mi się, że nie odbiega wyglądem od innych starych nekropolii Wielkiej Brytanii. Na cmentarzu spędzam około dwóch godzin, ale było warto.

IMG_5233 (Kopiowanie)  IMG_5224 (Kopiowanie)  IMG_5229 (Kopiowanie)

IMG_5234  IMG_5235  IMG_5239

Trzeba wrócić do świata żywych. Kolejny raz idę koło George Square, a następnie kieruję się na główny deptak. Niespiesznie poruszam się wśród tłumów ludzi. Wydaje mi się, że widać już przedświąteczne ożywienie. W którymś momencie mijam małe targowisko, na którym oferowane są produkty kulinarne z różnych stron świata. Są sery, owoce, słodycze, tureckie kebaby i wiele innych. Na jednym ze stoisk widzę Indianina, tak – Indianina, który tańczy za ladą taniec deszczu (?). Kupuję trochę oliwek z Grecji, które od razu z wielkim smakiem pałaszuję.

Po moim słynnym dzisiejszym śniadaniu nie czuję w ogóle głodu. Zatrzymuję się przy przygotowujących się do występu muzykach. To pierwsi Szkoci, których widzę w ich narodowym stroju – w kiltach. To rodzaj męskich spódniczek, zdobionych w słynną na cały świat szkocką kratę. Wyglądają bardzo zacnie, postanawiam zaczekać na występ. Zespół stanowi kilku bębniarzy i kobziarz. Po chwili zaczynają grać. Och i ach. To niesamowite. Stoję i słucham jak zauroczony. Chłopaki są niesamowici. Największe wrażenie robi starszy bębniarz, który wydaje się być liderem grupy. Po powrocie do Polski znalazłem ich w internecie. To zespół Clanadonia. Zresztą, obejrzyjcie i posłuchajcie sami.

Kapitalni! Kipiący energią faceci w kiltach, a zwłaszcza „dziadek”. Jak to się mówi – „przegoście” 🙂 Zachęcam do znalezienia ich w internecie i posłuchania.

To był gwóźdź dzisiejszego dnia, a jednocześnie najmilej wydany funt. Robi się ciemno. Mimo, że na ulicy jest bardzo dużo ludzi, powoli zbieram się do hostelu. Jutro w planach Edynburg.

Główny deptak Glasgow.
Główny deptak Glasgow.
Dworzec Central Station pięknie wygląda w środku i na zewnątrz.
Dworzec Central Station pięknie wygląda w środku i na zewnątrz.

Po przyjeździe do Annieslandu idę na kolację do wietnamskiej jadłodajni, co będzie miało dosyć znaczące reperkusje w przyszłości. Ale o tym później…

Na następny dzień wstaję rano, szybko się szykuję i idę na dworzec. Po drodze jem śniadanie we wspomnianym wczoraj barze. Jadąc pociągiem zastanawiam się, co tu zrobić z zamówionym samochodem. Tym razem wysiadam na stacji Central Station. Po wyjściu z pociągu dzwonię do wypożyczalni i odwołuję samochód. Jak okazało się później, była to bardzo dobra decyzja. W kasie biletowej pytam kasjera jak najlepiej dojechać do Edynburga. Mężczyzna wypytuje mnie, czy dzisiaj zamierzam wracać. Odpowiadam – tak. Drukuje dla mnie dwa bilety, mówiąc, iż tak będzie dla mnie najkorzystniej cenowo. Podoba mi się tu. Jestem obcokrajowcem – obcym, a tylu ludzi serdecznie mi pomaga.

Ciekawie rozwiązana jest kwestia oczekiwania na pociąg. Otóż pasażerowie wpuszczani są na peron dopiero kilka minut przed odjazdem pociągu.

Dworzec Central Station Glasgow     IMG_5392

Wszystkie informacje wyświetlane są na tablicach elektronicznych. W pociągach są wygodne fotele oraz czyste (sprawdziłem empirycznie) toalety. Droga do Edynburga zajmuje około godziny. Jedyne, co mi się nie podoba, to ceny. Bilet kosztował 22,5 funta – czyli ponad 100 zł.

IMG_5393  IMG_5395

Dworzec w Edynburgu znajduje się w centralnym punkcie miasta. Wychodzę w stronę wyjścia i za chwilę jestem na ulicy, gdzie obieram kierunek w stronę starego miasta. Po kilku minutach wiem, że popełniłem straszny błąd. Powinienem wykupić nocleg w Edynburgu. Miasto robi na mnie niesamowite wrażenie już od pierwszej chwili. Kieruję się w stronę Królewskiej Mili (The Royal Mile) – głównej ulicy starego miasta. Ulica biegnie od położonego na wzgórzu kompleksu zamkowego do siedziby królewskiej – Zamku Hollyrood. Najpierw kilka słów o Edynburgu. To datowane na VII wiek miasto od 1437 roku jest stolicą Szkocji. Nie bardzo w naszym kraju znana historia Szkocji, obfituje w niesamowite momenty.

The Royal Mile przy zamku.
The Royal Mile przy zamku.

Dochodzę powoli do bramy zamkowej. Zaraz za bramą znajdują się kasy i w jednej z nich nabywam bilet za całe 16 funtów. Drogo – prawda? Drogo, ale zamek jest miejscem, które „you must see” (musisz zobaczyć). Mijam po lewej „the lang stairs” – czyli bardzo długie schody, na które po chwili wspinam się wraz z rozentuzjazmowaną grupą turystów pochodzenia azjatyckiego – chyba Chińczyków. Napisałem chyba, – dlaczego? Otóż same Chiny są podobnej wielkości jak cała Europa i występuje w nich ogromne zróżnicowanie typów ludzkich. Tak samo jak my – Polacy różnimy się od Włochów, Hiszpanów czy Szkotów. Tak samo oni różnią się między sobą. Wspominam tylko o Chinach, gdyż o całym kontynencie azjatyckim nawet nie ma, co pisać. Niekiedy są to różnice subtelne, czasem niedostrzegalne dla nas – Europejczyków, ale są.

Idziemy wspólnie naprzód. Co chwila błyskają flesze aparatów fotograficznych. Pogoda jest w miarę, aczkolwiek jest listopad, aura więc nie jest najprzyjaźniejsza. Co ciekawe podczas zakupu biletu otrzymałem mapkę zredagowaną w języku polskim wraz ze zwięzłym opisem atrakcji zamkowych. Zamek góruje nad miastem, a położony jest 120 m n.p.m., na skale. Na przestrzeni wieków pełnił różne role – był siedzibą władców, a nawet obradował w nim parlament. Jako ciekawostkę podam, że zamek, jako jedna z nielicznych w dzisiejszych czasach fortec posiada własną załogę wojskową, która do dzisiaj użytkuje część obiektu. W samym zamku mieszczą się ciekawe muzea wojskowe, które warto zobaczyć. Powoli zmierzam w stronę najstarszego obiektu zamkowego – XII wiecznej kapliczki pod wezwaniem św. Małgorzaty. Warto w niej na chwilę spocząć i w tych starych murach zatopić się w modlitwie lub medytacji. Po wyjściu z kapliczki robię sobie zdjęcie przy olbrzymim dziale, a następnie oglądam zamkową baterię. Mogła ona trzymać w szachu całe miasto…

Zamkowa bateria  Zamek w środku.  IMG_5580

Jako ciekawostkę podam, że nieopodal znajduje się tzw. „psi cmentarz” – miejsce, w którym były chowane psy oficerów i dostojników zamkowych. Być może czytając ten opis wydaje się Wam – drodzy czytelnicy, że to już koniec. Nie! To dopiero początek. Teraz przechodzimy do „creme de la creme zamku” – do zwiedzania jego wnętrza. Wspaniałe atrakcje; wspomnę o Great Hall (Wielkiej Sali) – to tam właśnie obradował parlament. Odbywały się w niej także bale i uczty. Zwiedzamy komnaty zamkowe.

W końcu dochodzimy do tzw. Crown Room – komnaty, w której przechowywane są mające bardzo ciekawą historię, najstarsze klejnoty koronacyjne w Europie. Warto jeszcze raz powtórzyć – zamek jest miejscem, które „you must see”. Miejscem, które zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie jest Scottish National War Memorial  – budynek ku czci szkockim bohaterom poległym podczas I i II wojny. Nie można tam robić zdjęć, ale jedno (z całym szacunkiem dla powagi tego miejsca) zrobiłem.

IMG_5572  IMG_5579

Scottish National War Memorial – Their Name Liveth (Ich imię jest wieczne)

Idę dalej. Przede mną pozostało do zobaczenia muzeum wojskowe i więzienia. Jedno dla więźniów wojennych, a drugie dla niepokornych żołnierzy. Na ścianach cel tego ostatniego możemy zobaczyć czytelne nawet dzisiaj grafiki. Jak widać czasy się zmieniają, ale ludzie już nie tak bardzo. W więzieniu dla jeńców wojennych wrażenie robią hamaki i prycze, na których spali jeńcy. Trzeba napisać uczciwie, że standard dzisiejszy jest nieporównywalnie wyższy. Na koniec zwiedzam muzeum wojskowe. Bardzo cenne doświadczenie. Jest nawet mała salka kinowa, gdzie oglądam film o szkockiej armii – kiedyś i dziś. Spoglądam na zegarek. Nie wiem, kiedy minęło te kilka godzin. Zbieram się pomalutku do wyjścia. Nie udało mi się sfotografować najcenniejszych eksponatów zamku – klejnotów koronnych. Niestety oprócz zakazu robienia zdjęć, był jeszcze dodatkowo strażnik, który czuwał nad jego przestrzeganiem.

Z powrotem wychodzę na Królewską milę. Mijam sklepiki, w których można kupić szkockie pamiątki: kilty, tartanowe szaliki, różne gadżety oraz słynną szkocką whisky. Na zamku również jest sklepik, należy jednak uważać, gdyż do najtańszych nie należy. Myszkuję trochę bocznymi uliczkami i przy okazji natykam się na włoską pizzerię. Dobrze – jakoś szkockie jedzenie mi nie podchodzi. Po zjedzeniu pysznej „margharity” za 9,9 funta idę dalej wzdłuż królewskiego szlaku. Mijam zwiedzoną na początku bardzo ciekawą katedrę św. Idziego (St Giles’ Cathedral), a następnie mijam pana sprzedającego nocną wycieczkę z duchami.

Edynburg nocą
Edynburg nocą
Edynburg nocą cd.
Edynburg nocą cd.
Pałac Holyrood
Pałac Holyrood
Panorama Edynburga w centrum. Pod tym szklanym zadaszeniem znajduje się dworzec kolejowy.
Panorama Edynburga w centrum. Pod tym szklanym zadaszeniem znajduje się dworzec kolejowy.

Znowu trochę się wkurzam, że nie nocuję w Edynburgu – no cóż, to jest jeden z tysiąca powodów, by przyjechać tu jeszcze raz. Zapada zmierzch, gdy dochodzę do budynku parlamentu, a w chwilę później do leżącego nieopodal – szkockiej rezydencji królowej – Pałacu Holyrood. To już drugi koniec The Royal Mile. Niestety jest już bardzo późno, nie mam możliwości zwiedzenia tego obiektu. Pstrykam kilka zdjęć i powoli wracam w stronę dworca.

Przechodząc koło pubu postanawiam wstąpić na piwo. Proszę panią barmankę o „any local beer” – jakieś lokalne piwo. Pyta mnie, – które? Ponieważ nie wiem, nalewa mi do spróbowania dwa gatunki. Po degustacji wybieram jasne, płacę 3,5 funta, a po chwili sączę smaczny trunek wśród zatopionych w rozmowie Szkotów.

Piwko nigdy nie jest złe ;)
Piwko nigdy nie jest złe 😉

Po tej małej przyjemności wychodzę na zewnątrz i kieruję się w stronę stacji kolejowej. Jakoś dziwnie się czuję, jakby słabo, ale biorę to za skutek zmęczenia. Niestety dojeżdżając do Glasgow mam dreszcze z zimna, a po przybyciu do hostelu – odjeżdżam. Współlokatorzy z pokoju pytają mnie, co mi jest. Odpowiadam, że nie wiem, że czuję się jakoś słabo, i że mam gorączkę i dreszcze. Jeden z nich przynosi mi dwie tabletki paracetamolu, mówiąc – take two. – Yes, yes – odpowiadam. Thank you my friend (Tak, tak. Dziękuję bardzo). Połykam szybko tabletki i pakuję się do łóżka.

Na następny dzień wstaję dosyć późno, gdyż o godzinie 10. Na szczęście dzisiaj wracam do Polski. Męczą mnie bardzo sprawy żołądkowe, musiałem widocznie złapać szalejącą w kraju grypę jelitówkę, albo po prostu zatrułem się czymś (wietnamska knajpa). W moim pokoju został tylko Australijczyk. Spojrzał na mnie i zapytał jak się czuję? Odpowiedziałem, że ok. Jak on dziwnie mówi, prawie nie rozumiem. Wstałem, wziąłem szybki prysznic, spakowałem plecak i ruszyłem w drogę.

Pierwotnie plan był taki, by w ten ostatni dzień pojechać nad morze i zobaczyć słynne wrzosowiska. Pan na stacji nie potrafi mi jednak pomóc, a w końcu radzi mi, bym pojechał do Muzeum Transportu. Ok. Czytałem o tym muzeum i myślę, że to dobry pomysł. Zwłaszcza, że czuję się bardzo, bardzo słaby. Rzadko na szczęście choruję i nie lubię tego stanu, ale cóż, jesteśmy tylko ludźmi. Po wyjściu ze stacji idę na piechotę do muzeum. Wszystko jest bardzo czytelnie oznakowane, a cały spacer zajmuje mi około 15 minut. Glasgow nie bez kozery słynie, jako miasto przyjazne turystom. Z daleka widzę bryłę budynku muzeum i już wiem, że to był strzał w dziesiątkę. Na jego terenie zgromadzono różnego rodzaje środki transportu, począwszy od ponad stuletnich samochodów, poprzez różnego rodzaju motocykle, po samochody ciężarowe, a nawet lokomotywy.

Glasgow leży nad rzeką Clyde.
Glasgow leży nad rzeką Clyde.

Ale to nie koniec atrakcji. Na półpiętrze znajdują się piękne modele okrętów, a na zewnątrz znajdują się prawdziwe statki, które również można zwiedzać. Wstęp do muzeum (z wyjątkiem statków) jest bezpłatny, aczkolwiek przy wejściu stoi plastykowa urna z prośbą o wrzucenie datku. W muzeum spędzam ponad 3 godziny, a wygania mnie dopiero zbliżająca się godzina odlotu. Wszystko mi się podobało, ale najbardziej interaktywny tramwaj, w którym możemy cofnąć się do czasów II wojny światowej. Obok, może z 15 minut piechotą, jest słynne Muzeum Kelvingrove. Niestety ze względu na mój stan zdrowia, z wielkim żalem odpuszczam sobie. Te dwa muzea można spokojnie zwiedzić podczas kilku godzin.

muz-IMG_5685    muz-IMG_5694  IMG_5689

Na stacji kupuję bilet do Glasgow Central, następnie ponownie autobusem nr 500 linii First dojeżdżam do dworca lotniczego. Bez problemów przechodzę odprawę, a następnie z ulgą zasiadam w moim fotelu. Ryanair od niedawna wprowadził numerację miejsc, co bardzo pomogło opanować chaos wśród wsiadających pasażerów. W połowie lotu niestety mam apogeum choroby, pędzę do toalety, w której o mało nie zemdlałem. Myję twarz zimną wodą, a po powrocie do mojego fotela zapadam sen, z którego wybudza mnie dopiero stukot toczących się po asfalcie kół. O dziwo, i na szczęście, czuję się lepiej. Jest godzina 22, dzwonię na parking (na którym zostawiłem samochód) po transport, a po chwili jestem w samochodzie i jadę do domu.

Czy warto było na tak krótko pojechać do Szkocji? Odpowiedź może być tylko jedna – zawsze warto. Co prawda tylko dotknąłem tego wspaniałego kraju, – nie widziałem klifów, wrzosowisk, nie jadłem też słynnego szkockiego haggisa (tj. nadziewanych wątróbką żołądków). Ale następnym razem jak tu przyjadę, to będę wiedział czego szukać, jak zorganizować mój pobyt. Jasne, że niedobrze jest, gdy w czasie wyjazdu dopadnie człowieka choróbsko. Ale takie jest życie. Pełne niespodzianek, nie zawsze przyjemnych. Trzeba zacisnąć zęby i iść do przodu. Takie chwile uzmysławiają nam również to, że dookoła nas są fajni i chętni do pomocy ludzie. Nie zawsze ich rozumiemy, czasem mają inny kolor skóry, czasem inne wyznanie. Ale ludzie – homo sapiens – w większości chętnie pomagają sobie, a o tym można dowiedzieć się tylko zwiedzając świat.

 

M.S. listopad 2014

PODZIEL SIĘ
Następny artykułKoniec roku…

2 KOMENTARZE

Comments are closed.