Wszyscy robią noworoczne postanowienia, a więc ja również. Więcej jazdy na rowerze w najbliższych latach. A tak było w październiku w ubiegłym roku…
Jak objechać Mazury rowerem i przeżyć…
Podobno każdy autor w dzisiejszych trudnych czasach powinien przyciągnąć czytelników jakimś wyrażającym grozę tytułem. Ja także „wicie – rozumicie” postanowiłem coś takiego wymyślić. Bo wiecie – pełzający chłód, jadowite gady czyhające na nieostrożnych cyklistów, a w toni jeziora czające się olbrzymie sumy. Czyhające również na cyklistów… – cyklistów wodnych . Ale zacznijmy od początku. Już rok temu postanowiłem objechać Krainę Wielkich Jezior na rowerze. Ze względów zdrowotnych nie udało mi się wtedy. Jednak ta myśl zakiełkowała w mojej głowie, a już tak mam, że jak coś raz mi się zamarzy, to i musi się spełnić. W czwartek po południu zapakowałem samochód, a w piątek rano gnałem w kierunku na Mazury. Moim celem było miasto Mikołajki, gdzie u znajomych zamierzałem zostawić auto i dalszą drogę kontynuować moim ulubionym środkiem do przemieszczania – rowerem marki Kross. Do Mikołajek dotarłem o 11, a w chwilę później naginałem na pedały, kierując się w stronę Rynu.
Na szczęście tylko kilka kilometrów jechałem główną drogą, by po chwili odbić na boczną nr 642. Do Rynu dojechałem dosyć szybko. Zajechałem na moment do portu, gdzie wpadłem na pomysł, iż fajnie byłoby zrobić sobie zdjęcie na tle portu i jeziora. Zawołałem jakąś dziewczynkę – szła kilka metrów przede mną: dziewczynko pozwól na chwilę. Odwróciła się do mnie zupełnie zdziwiona pani lat około 40. Musiałem chyba bardzo głupio wyglądać z szeroko otwartymi oczami, gdy po chwili wydukałem: bardzo panią przepraszam, ale z tyłu wygląda pani jak nastolatka. O kurcze – tak wspaniałym uśmiechem dawno mnie jakaś kobieta nie obdarzyła 😀 Pani zrobiła mi nie jedno, ale z dziesięć zdjęć :). Pożegnaliśmy się i obydwoje w super nastrojach wróciliśmy do swoich zajęć.
Po drodze, jeszcze usłyszałem od jakiegoś starego rybaka: nie męcz się chłopie, zejdź z tego rowera (sic) i usiądź sobie. Fajny ten Ryn jest. Rybakowi machnąłem dłonią i nagniatam na Sterławki Wielkie. W Sterławkach robię krótką przerwę, oglądam dawny kościół ewangelicki, a następnie ruszam dalej. Do wyboru mam dwie możliwości. Pierwsza – drogą główną na Kętrzyn i druga – drogą „niewiadomo” na Parcz. Wybieram tą drugą – witaj przygodo . Do Kronowa jadę asfaltówką, która następnie przechodzi w wybrukowaną kamieniami polną drogę. Spotkany przeze mnie autochton informuje mnie, że dojadę do Parcza, tylko droga będzie trochę gorsza. Faktycznie za chwilę droga zmienia się w polną dróżkę. Trochę kłopotu sprawia mi piach, na którym kilka razy o mało nie wywróciłem się. Moja średnia spada radykalnie, zwłaszcza, że miejscami muszę schodzić z roweru i pchać go. To wszystko wynagradzają mi widoki. Mijam pierwotną puszczę, zagubione w lesie uroczyska, urokliwe oczka wodne. Podziwiam, oddycham pełną piersią, śnię na jawie. Tak, w tym momencie czuję, że żyję naprawdę, a otacza mnie świątynia, która przemawia niezrozumiałym dla innych kodem. Mijając ambony myśliwskie postanawiam wejść na jedną z nich, co niezwłocznie realizuję. Otaczająca mnie czasoprzestrzeń zakrzywia się, istnieje tylko tu i teraz.
Wszystko co dobre jednak kiedyś się kończy, powoli dojeżdżam do zabudowań, które okazują się wsią Parcz. Od spotkanej po drodze kobieciny, dowiaduję się, że dobrze jadę oraz gdzie jest sklep. Zatrzymuję się w małym wiejskim sklepiku, gdzie zamierzam kupić wodę mineralną. Przede mną jakaś starsza pani robi zakupy. Zacząłem się zastanawiać, czy ja mam pecha, czy ewentualnie kobita z jakichś tych specjalnie uciążliwych jest… Jak można robić zakupy przez 15 minut? Z ogromnym spokojem cedziła przez zaciśnięte usta: kawa, czekolada biała… aha nie ma… to gorzka… nie, nie, ma być z Wedla… kiełbaska – taka siaka – 10, nie 15 gram – a ta – ta to trochę więcej. Pod czaszką przelatują mi wiązanki inwektyw, a czuję się jak w jakimś surrealistycznym śnie . Najgorsze, że od tych kiełbasek, czekolad i innych wymienionych przed chwilą wiktuałów – kiszki zaczynają mi grać marsza. W końcu kobita na szczęście kończy, a ja zakupuję wodę mineralną, kawał kaszanki i baton snickers 😀 Wychodzę na powierzchnię dnia i wcinam kaszankę. Ach… już mi lepiej. Za chwilę nagniatam dalej – na Węgorzewo. Kilometry zostają za moim prywatnym Bucefałem, pedały skrzypią jednostajną muzyką, jadę. Mijam Mamerki, w których znajdują się najlepiej chyba w Europie zachowane kompleksy bunkrów z czasów drugiej wojny światowej. Po lewej stronie znajduje się muzeum z imitacją bursztynowej komnaty, łodzią podwodną i eksponatami pokazującymi tajne projekty nazistowskich Niemiec. Byłem tam 2 tygodnie temu podczas naszego corocznego „męskiego rejsu żeglarskiego”, dlatego nie zatrzymuję się, lecz jadę dalej. Zaczynam powoli czuć zmęczenie w nogach. Zaraz za Mamerkami robię postój w małej przystani jachtowej. Chcę zapytać znajomego z wcześniejszego wyjazdu bosmana, gdzie mogę znaleźć nocleg. Gdy go spotykam, okazuje się, że koleś jest nieźle pijany. Z uśmiechem oznajmia mi, że właśnie zakończył sezon, a nocleg to chyba znajdę za około 2 km. Ok, jadę. Jadę i jadę, a na liczniku wyskakuje mi 60 km, gdy zauważam na bramie jednego z domów napis – wolne pokoje. Nomen omen miejscowość nazywa się Przystań. Zatrzymuję się i dzwonię. Wychodzi pani, która informuje mnie, że ona właściwie już zakończyła sezon. Mówię, że nie potrzebuję jakichś specjalnych warunków, tylko umyć się i przespać, a nawet mam swój własny śpiwór. Jednocześnie robię minę kota z filmu „Shrek” – to nigdy mnie nie zawiodło 🙂 Teraz również podziałało i zostałem zaproszony do obejrzenia pokoju. Po drodze pani informuje mnie, że nocleg kosztuje 45 zł. Hm, trochę drogo, ale pytam się czy ze śniadaniem Nie, nie. Cóż, wszystko mi jedno, czuję się zmęczony. Pani mówi mi, że śpiwora nie muszę brać, bo pościel będzie. Wchodzę rozpakować się i stwierdzam, że warunki są bardzo dobre, lepsze niż się spodziewałem. Reguluję od razu należność i idę rozpakowywać rower. Gdy wracam na górę (mój pokoik był na piętrze), czeka na mnie gorąca herbata i kolacja :D, a moja gospodyni z uśmiechem mówi mi, że wyglądam na głodnego, a głodnego przecież trzeba nakarmić. Cóż to była za kolacja. A ta gęsina własnej roboty – och i ach – pychota. Dodatkowo przyprawiona najlepszą przyprawą – głodem. Po tak mile zakończonym dniu, biorę kąpiel i zasypiam kamiennym snem.
Rano jak wychodzę z pokoju czeka na mnie pyszne, pożywne śniadanie. Zaczynam podejrzewać, że trafiłem do jakiegoś Edenu, gdzie nie dotarł jeszcze zgubny gender i inne dziwne równouprawnienia 🙂 Pokrzepiony na ciele ruszam w dalszą drogę. Po kilku kilometrach dojeżdżam do skrzyżowania. Jeżeli skręcę w prawo, pojadę do Węgorzewa. Mam dużo czasu i postanawiam skręcić w lewo. Według drogowskazu za 5 km dojadę do śluzy – (Śluzy Leśniewo), jednym z kilku tego typu obiektów na budowanym przez Niemców Kanale Mazurskim. Co prawda widziałem już kiedyś podobną śluzę, ale zawsze warto zobaczyć jak najwięcej. Nadłożę zresztą tylko 10 km. Po dojechaniu do śluzy znowu jestem porażony geniuszem konstruktorów.
Budowa kanału została rozpoczęta w 1911 roku, szlak miał liczyć ponad 50 km, przy różnicy poziomu wody ponad 100 m. Czego, by nie napisać o Niemcach, wcielali oni w życie wielkie rzeczy. Na dzień dzisiejszy tylko 20 km kanału jest w granicach Polski. Te betonowe mury będą straszyć jeszcze chyba przez tysiące lat. Zawracam i nagniatam w stronę Węgorzewa. Jadę świeżo zrobioną i jeszcze nie do końca ukończoną ścieżką rowerową. Prawdopodobnie za kilka lat całe Mazury można będzie objechać ścieżkami. Jadąc powoli obserwuję okolice i dumam, jak bardzo tu się zmieniło. Na Mazurach żegluję już od wielu lat i faktycznie, kiedyś była tu „bida z nędzą”. Teraz widać nowe drogi, nowe domy, wielkie jachty. Niestety zaczyna być coraz drożej – taki znak czasów. Żeby nie było tak lukrowato, trzeba nadmienić, że dużą część ziemi wykupili przybysze z Warszawy, a domy – tak naprawdę są letnimi rezydencjami mieszczuchów. Miejscami droga wije się tuż nad jeziorem – pięknie jest. Przejeżdżam przez Węgorzewo i skręcam w drogę prowadzącą do miejscowości Kal, gdzie staję na krótki postój na plaży miejskiej. Hm… być w Kale, to nie brzmi dumnie, ale nie ma, co narzekać 🙂. Znowu jadę drogą szutrową, kierując się w stronę Kolonii Rybackiej, a dalej przez Pozezdrze w stronę Giżycka. Mijam informację o cmentarzu wojennym z czasów I wojny światowej. Na cmentarzu tabliczki w językach polskim i niemieckim informują o tym, że spoczywają tu prochy 344 żołnierzy niemieckich i 234 rosyjskich. Obchodzę dokładnie cały cmentarz i na nagrobkach widzę tylko nazwiska niemieckie. Takie to smutne trochę, że nawet po śmierci nie ma równości. Dumam sobie filozoficznie, a w duchu przeklinam wszystkich władców świata, którzy w imię swoich interesów wysyłają młodych ludzi na rzeź. Ruszam dalej.
Po drodze w Ogonkach zatrzymuję się na rybkę, a potem skręcam z głównej drogi nr 63 do Harszu. Moja trasa zaczyna przypominać zygzak. Dobrze. Samochody są dużym zagrożeniem dla rowerzysty, a poza tym to nic przyjemnego jechać w obłokach spalin. Z Harszu dojeżdżam do Pozezdrza, potem przez Pieczarki, Świdry, Gajewo dojeżdżam do Giżycka. W Giżycku znów wracam na główną drogę. Nie lubię! Kieruję się na Wilkasy, gdzie znowu skręcę na boczne szlaki. Zaczynam powoli czuć zmęczenie, a przede mną jeszcze przynajmniej 10 – 15 km. Co chwilę przebłyskują do mnie błękitne refleksy leżącego nieopodal jeziora Niegocin.
Te widoki, których piękna nie zauważamy przemieszczając się szybko samochodem. W czasie mojej wyprawy kilka razy jechałem tuż przy linii brzegowej – to lubię . W miejscowości Bogaczewo po przebyciu 60 km postanawiam zatrzymać się na nocleg. Robię krótkie rozeznanie i po chwili młody chłopak prowadzi mnie do swojej cioci, która wynajmuje pokoje. Ok, może być. Tym razem płacę 35 zł, ale wiktuały muszę sobie zapewnić sam. W pobliskim sklepie kupuję 6 jajek na śniadanie, a na kolację robię sobie herbatę, którą zapijam pysznym piwem miodowym. Jest pięknie. Biorę prysznic, po czym przeglądam w telefonie wieści ze świata internetu i… zasypiam. Rano, kilka minut po 8 wchodzi moja pyszna, usmażona na boczku, z dodatkiem cebuli jajecznica. Dosłownie – wchodzi, bo dopiero za nią spowita smakowitym aromatem, pojawia się moja gospodyni. Mniam, mniam . Tak posilony pakuję rower, uiszczam należność i pędzę dalej przed siebie.
Do Mikołajek mam tylko dwadzieścia parę km, ale postanowiłem trochę utrudnić sobie drogę i pokluczyć. W miejscowości Pszczółki skręcam z głównej trasy i kilka kilometrów nagniatam dzikimi polami, kierując się w stronę Tałt. Tałty leżą nad jeziorem o tej samej nazwie, nieopodal Mikołajek. Cieszy mnie ta niespieszna jazda wzdłuż pól, gdzie mogę rozkoszować się ciszą i pięknymi widokami.
Gdy dojeżdżam do Tałt, skręcam w lewo i już asfaltówką jadę do Mikołajek. Ależ wykończył mnie ten krótki odcinek. Takiego podjazdu nie miałem chyba na całej trasie. Pod samą końcówkę dojeżdżałem z migotkami w oczach, szepcząc: zrób to dla Anglii, zrób to dla Anglii 😀 Udało się jestem w Mikołajkach. Hm – zrobiłem dopiero 36 km – trochę mało. Postanawiam jechać do położonej około 5 km od Mikołajek wsi Łuknajno. Sioło leży dokładnie między małym, będącym rezerwatem jeziorem Łuknajno a Śniardwami. Znowu nagniatam szutrem, by po kilku kilometrach zsiąść z siodełka i tupiąc nogą w ziemię rzec: veni, vidi, vici . Spoglądam na Śniardwy i wracam z powrotem do Mikołajek. W Mikołajkach krótka runda po porcie, a na koniec funduję sobie nagrodę – bombę kaloryczną w postaci pysznych lodów na mikołajskim rynku. Wracam do mojego samochodu, pakuję rower, żegnam się ze znajomymi i po chwili pędzę w kierunku domu. Jaki to był piękny weekend:).
Piotrków Tryb., 6.10.2014
[…] napisałem już na tym blogu trzy razy – Męski Rejs 2016, Pobyt w Szpitalu w Piszu i Wycieczka rowerowa po Mazurach. Tym razem jest mniej tekstu, skupiam się na zdjęciach, a jako wisienka na torcie – na […]
Na mazurach jeszcze mnie nie było, ale w tym roku jadę do Augustowa na konwencję, więc może wezmę ze sobą rower
Gdziekolwiek jedziesz – bierz. Zawsze warto 🙂
Bardzo fajny szablon bloga. Samemu robiony czy to ściągnięty
szablon?
Ściągnięty i przerobiony. Dziękuję…
Czołem. Prowadzę bloga informacyjnego – koncentruję się na niusach z okolic śląska, niemniej jednak dorzucam
również porady i materiały z rozmaitych dziedzin życia.
O ile masz ochotę – zajrzyj do mnie, zarzuć linka, oczko czy coś.
Pozdrawiam!
Chętnie zerknę i witam na pokładzie…
Znam te wszystkie miejsca i z przyjemnością poczytałam i obejrzałam zdjęcia. Fajne 🙂
Dziękuję Alicjo, a to dopiero początek… 🙂
Comments are closed.