Wyszedłem z jasnego światła wnętrza w ciemną noc Dublina. Katedra w światłach lamp wyglądała jeszcze dostojniej niż za dnia. Ponieważ jest już godzina 17, postanawiam zerknąć na znajdującą się w pobliżu Katedrę św. Patryka (Saint Patrick’s Cathedral in Dublin). Zbudowana przez Anglo-Normanów jest budynkiem młodszym od odwiedzonej wcześniej katedry. Ale według legendy na jej terenie znajdowała się studnia, której woda posłużyła św. Patrykowi do udzielania chrztu. Katedra jest zamknięta dla turystów, za chwilę rozpocznie się msza. Pani pilnująca drzwi pyta się czy chcę uczestniczyć w misterium. Odpowiadam, że tak, bardzo chętnie. Po chwili daje mi kartkę z tekstami utworów religijnych, które będą śpiewane i uprzedza, że jak chór będzie wchodził należy powstać. Cała msza zajęła około pół godziny i składała się głównie z pieśni religijnych śpiewanych przez chór, tylko czasem przerywanych krótkimi sentencjami pastora. Serdecznie polecam. Dla mnie to było następne niezmiernie miłe doświadczenie tego dnia.
I choć zdjęć podczas występu chóru nie można robić, specjalnie dla Was – drodzy czytelnicy pstryknąłem jedno:) Występ chóru w tym kościele jest moim zdaniem punktem obowiązkowym podczas wizyty w Dublinie… Sam kościół ma obecnie status pomnika narodowego Irlandii.
Wracając ponownie mijam piękną katedrę – Christ Church Cathedral.
Około godziny zajął mi powrót do hostelu, po czym biorę szybki prysznic, piszę tę relację i idę spać. Jutro będzie pracowity dzień.
Na następny dzień (czyli dzisiaj*) wstaję kilka minut po ósmej. Myję zęby i idę na śniadanie. Około godziny 10 wymaszerowuję w stronę miasta. Dzisiaj zamierzam zobaczyć słynny browar Guineessa, a jeżeli będzie siła i czas, to również równie słynną destylarnię whisky Jameson. Przez miasto przemieszczam się pieszo. Odległości nie są za duże, a idąc pieszo możemy chłonąć miasto, zobaczyć rzeczy których nie sposób dostrzec z okien autobusu.
Choćby taką piękną znajdującą się w jakiejś szemranej dziurze grafikę uliczną:
We’re here to take over (jesteśmy tu, by wziąć wszystko). Hm, brzmi groźnie…:)
W którymś momencie wpadam na posąg słynnej Molly Mallone. Dziewczyna jak zwykle pcha swój wózek z krabami i małżami.
Przypomina mi się przepiękna szanta w wykonaniu zespołu „Trzy Majtki”.
Czekam cierpliwie aż skończą fotografować się na jej tle ludzie, a następnie proszę o zrobienie mi zdjęcia. Aparat fotograficzny oddaję w ręce starszego małżeństwa. Po wykonaniu zdjęcia dziękuję i mówię im, że jestem z Polski, ale znam Molly Malone. Na to pani wyśpiewuje mi piosenkę o Molly. Niesamowici są ci Irlandczycy:) Taki luz i sympatia do innych. Fajnie byłoby, gdyby u nas tak było. Tak to ta sama piosenka, którą znam, tylko w języku angielskim. Nie wiecie kim była Molly Malone?
Proszę, posłuchajcie jeszcze raz – The Dubliners:
https://www.youtube.com/watch?v=pXKLkLcdtjI
Następnie kieruję się w stronę Dublin Castle (zamku). Rezygnuję jednak ze zwiedzania, gdyż obawiam się, że zabraknie mi czasu. Obchodzę zamek dookoła, pstrykam fotki i pędzę dalej. W którymś momencie wpadam w uliczny rynek. Zawieszony nad ulicą transparent informuje, że tu – w każdy piątek i sobotę odbywa się targ. Co za kakofonia dźwięków. Niesamowite. Sprzedawcy, a właściwie sprzedawczynie (męskich głosów nie słyszałem) operowym głosem przekrzykują się; u mnie najtańsze buty, a u mnie najlepsze mydła – tylko 5 euro, chodźcie do mnie – taniej niż najtaniej itd., itp. Coś nieprawdopodobnego. Gdybym tego nie słyszał, to bym nie uwierzył :). Nakręciłem komórką filmik – zobaczcie i posłuchajcie – warto:
Z tymi targami jest w ogóle ciekawa sprawa. Byłem na bazarach w całej Europie – i w słynnej barcelońskiej La Boqueria, i w ukraińskiej Odessie, i w miastach niemieckich, na bazarkach włoskich smakowałem oliwki, na arabskich „sukach” kupowałem przyprawy, w czarnej Afryce kupowałem owoce i w wielu, wielu innych miejscach. I mogę napisać, że wszystkie te bazary różniły się. Niektóre były bardziej zorganizowane i czystsze, na innych był większy chaos. Ale wszystkie te miejsca przyciągają ludzi tak samo. Niektórzy przychodzą tylko dla możliwości potargowania się, pogadania, wymiany poglądów. Niezależnie od rasy, wyznania, czy posiadanego bogactwa. I tak jest od zarania ludzkości, od czasów Żyznego Półksiężyca. Podczas ostatnich lat transformacji grupa ludzi (tych strasznie nowoczesnych w naszym kraju) chciała nam wmówić, że bazary są passe. Ale to nieprawda. Jestem przekonany, że ten rodzaj handlu będzie miał w Polsce swój renesans…
Ponieważ straciłem trochę rozeznanie w terenie, pytam starszego mężczyzny o drogę do browarów. Chwilę się zastanawia. Prawdopodobnie nieprawidłowo powiedziałem, a raczej wymówiłem; Guinness Brewery. Stojąca obok przekupka podpowiada, że chodzi mi o piwo:) – mądra kobieta:) Aha – i wszystko jasne. Droga jest bardzo prosta, a sam browar jest o rzut kamieniem. Dziękuję mężczyźnie i kobiecie, a w odpowiedzi słyszę God blees (niech cię Bóg błogosławi) – to miłe. Po chwili dochodzę do browaru. W wejściu kłębi się tłum ciekawych turystów. Idę do trochę mniejszej kolejki. Po tej stronie zakupić bilet można tylko za pomocą karty płatniczej. Po chwili realizuję płatność (18 euro), biorę (nie wiem dlaczego) 2 bilety i wchodzę do środka. Bilet upoważnia do uczestnictwa w szkoleniu nalewania oraz do degustacji jednej pinty (0,5 litra) piwa. Ewentualnie napoju. Nie widziałem nikogo, kto by pił napój :). Po chwili wchodzimy na teren wystawy. Wyobraźcie sobie, że guinness warzony jest tu od ponad 200 lat. To się nazywa tradycja.
Przechodzimy wzdłuż multimedialnej wystawy, na której lektorzy zapoznają nas z tajemnicami czarnego trunku. I w końcu dochodzimy do creme la creme wieczoru, a może lepiej byłoby napisać do pianki na piwie :), czyli do pokazu nalewania piwa. Najpierw wykwalifikowany pracownik browaru zaznajamia nas z tajnikami tej sztuki, a następnie po kolei próbujemy swoich sił jako barmani. Muszę się pochwalić, że nalane przeze mnie piwo zostało najwyżej ocenione 🙂 Otrzymałem brawa, a następnie każdy z nas wziął swoje piwo i rozpoczęliśmy degustację. Trawestując znane przysłowie, mogę napisać; jak sobie nalejesz, tak się napijesz :). Wszedłem jeszcze na najwyższe piętro, na którym mieści się bar, zrobiłem kilka fotek, po czym powoli zacząłem kierować się w stronę wyjścia. W którymś momencie usłyszałem dobiegającą z boku muzykę irlandzką i postanowiłem zobaczyć co tam się dzieje. Okazało się, że jest to następny bar serwujący piwo i coś do jedzenia. Do degustacji bardzo fajnie przygrywał zespół. Co było robić? Za 5 euro zakupiłem kufelek, a następnie przysiadłem się do stolika przy którym siedziały dwie irlandzkie pary i zatopiłem się w irlandzkiej muzie, przerywając tą bardzo miłą czynność smakowaniem (the last but not least) piwa. Po chwili zacząłem rozmawiać z moimi współtowarzyszami. Bardzo sympatyczni ludzie. Jak dowiedzieli się, że jestem z Polski jeden z chłopakow pochwalił się, że był w Krakowie i zna słowo „”tag”. Cholera, robię głupią minę i proszę o powtórzenie. Znowu słyszę „tag”. Mówię, że nie rozumiem. Na to jego dziewczyna mówi, że chodzi o „yes”. No tak – to słowo to „tak”. Śmiejemy się i żartujemy. Mówię lasce, by uważała. Jej chłopak pojechał do Polski, a u nas są najpiękniejsze dziewczyny 🙂 Życzy sobie zdjęcie ze mną, bym pokazał w Polsce, że jednak Irlandki są ładniejsze. No i co tu napisać… Zresztą oceńcie sami…
Zamawiam następne piwo. Już mi się nigdzie nie spieszy :). Poza tym jest późno, więc i tak nigdzie już nie zdążę.
Fajni ci Irlandczycy i zdaje się, iż my Polacy cieszymy się tutaj dużą sympatią. Mam nadzieję, że nasi rodacy nie spieprzą tego. Po wypiciu drugiego a właściwie to trzeciego piwa, czuję, że jestem pełny i chyba na mnie już czas. Poza tym jest już koło 18, a jutro rano mam samolot do Polski. Z żalem mówię cześć i zbieram się do mojego tymczasowego domu.
Kieruję się w stronę rzeki Liffey, a następnie bulwarami nadrzecznymi do hostelu. Juto o 6.30 mam autobus na lotnisko. Na szczęście przystanek autobusowy jest przy wejściu do budynku – linia 41.
Po drodze jeszcze raz podziwiałem miasto. Niestety do czasu… Gdy spotkałem szaloną dorożkę, postanowiłem wrócić na nocleg. Jednak ten guinness to siła 😀
Myślę, że zadanie retorycznego pytania – czy warto, chyba nie ma sensu. Lepiej zapytać, czy warto do Dublina wrócić. O tak!!! 2 dni to stanowczo za krótko na to, by choćby z grubsza poznać to miasto. Moim zdaniem absolutnym minimum są dni cztery. Nie widziałem tylu miejsc – słynnej uczelni Trinity College, muzeum narodowego, parku i przede wszystkim destylarni ponoć najlepszej whisky na świecie – Jameson Irish Whiskey oraz kilku innych. Ale odetchnąlem atmosferą tego miasta, zobaczyłem jacy fajni i otwarci są Irlandczycy, napiłem się oryginalnego guineessa i wiem, że jeszcze kiedyś tu przyjadę.
Do czego zresztą Was wszystkich zachęcam.
Aha i na koniec – z różnych źródeł dowiadujemy się, że Irlandia to kraj brzydkich kobiet. Muszę napisać, że mijało mnie na ulicach bardzo dużo pięknych babek, aż oczy rwało. Oczywiście ja jako człowiek stateczny nie przyglądałem się im za bardzo:), ale oddając sprawiedliwość, należy napisać – Irlandki wcale nie są brzydkie 🙂
MS – Dublin 12.2014.
* relacja pisana była na bieżąco.
tfu! w powyzszym wpisie wyliczance mialo byc „na poludnie od Liffey” (nie na polnoc)
🙂
Irlandki sa bardzo ladne, to Irlandczycy sa brzydcy. 🙂
Musisz wrocic koniecznie. Zobaczyles tylko ciut Dublina i to tego polnocnego. Na polnoc od Liffey koniecznie Trinity College ze swa slynna biblioteka, okilice Grafton Street, Stephen’s Greens, Merrion Square czy chociazby Iveagh Gardens.
Tyle o centrum, a jeszcze warto wybrac sie do Phoenix Park oraz do dzielnic na linii brzegowej – Howth, Malahide, Dalkey czy Dun Laoghaire. Tygodnia nie starczy
PS> Byles gdzies na targu na polnocy Dublina – wnioskuje z opisu i okrzykow sprzedawcow oraz hasla God bless you – ktore w sumie niec tak naprawde nie znaczy, takie zwykle – nie ma za co, powodzenia itp
A grafika wyglada na jakas nacjonalistyczna…W tle flaga Irlandii a napis mowi: nie jestesmy tu aby brac udzial ale zeby przejac wladze… Nie wiem czego sie tyczy, hashtag zwiazany jest z nazwa klubu nocnego.
Pozdrawiam
Zgadzam się, że 2 dni na Dublin to nic. I wrócę na pewno. Nie wiem czy udało mi się w tekście oddać nastrój przyjacielskiej życzliwości, która panuje w tym mieście. No chyba, że mi się tylko wydawało 🙂 Dziękuję Kasiu za komentarz.
pewnie tak, ja sie w sumie tak do tego przyzwyczailam ze juz nie zwracam na to uwagi 🙂 taka norma 🙂 Poza Dublinem sa o wiele bardziej zyczliwsi (wyobrazasz sobie?!)
Trudno mi to sobie wyobrazić. Kiedyś, jak zakończę obecny plan podróżniczy, zamierzam zwiedzić Irlandię na rowerze. Jak zdrowie pozwoli… 🙂
Comments are closed.