Trudno ocenić – okazja, czy nie okazja. Postanawiam sprawdzić empirycznie. Chodzi o bilety na prom Gdynia – Karskorona – Gdynia z jednodniowym pobytem w Szwecji. Bilety sprzedawane są za pośrednictwem jednego z portali zakupowych po promocyjnej cenie 299 zł za dwie osoby. Decyduję się na piątek. Następna opcja to niedziela wieczorem, ale w poniedziałek nieczynna jest jedna z największych atrakcji Karlskrony – Marine Museum – czyli Muzeum Morskie. Niestety jak zwykle ups. W piątek zdarzyło się tyle bardzo ważnych rzeczy, że cały wyjazd stanął pod znakiem zapytania. Dzwonię do Stena Line z zapytaniem, czy jest możliwe przebukowanie biletów? Uff, można bez problemu, więc decydujemy się na niedzielę.
W niedzielę wyjeżdżamy dosyć wcześnie, około 10 rano. Zamierzamy po drodze zahaczyć o Jerzwałd, by zobaczyć dom znanego pisarza – Zbigniewa Nienackiego. Nienackiego, większość ludzi kojarzy jako autora popularnych książek dla młodzieży – z serii „Pan Samochodzik”. A niesłusznie. Autor pisał również prozę dla dorosłych, a między innymi bardzo znany erotyk „Raz w roku w Skiroławkach”. Po drodze chcemy również zajrzeć na chwilę do pięknego Elbląga. Jedziemy, jedziemy a droga nam się ślimaczy niemiłosiernie. Przebiliśmy się przez Łódź, potem Włocławek i postanawiamy, że jednak rezygnujemy z Jerzwałdu i jedziemy prosto do Gdyni. To była dobra decyzja. Na terminal promowy dotarliśmy za dwadzieścia siódma, czyli tylko półtorej godziny przed odprawą. Niestety rzeczywistość jest taka, że chcąc jechać zgodnie z przepisami musimy poświęcić w Polsce na przejazd znacznie więcej czasu niż w analogicznej sytuacji np. w Niemczech. Jakby los chciał nam wynagrodzić długą drogę, odprawę promową wykonujemy w tempie ekspresowym. Dopłacam 60 zł do kabiny typu komfort i decyduję się na zakup biletów komunikacji miejskiej z portu do centrum miasta i z powrotem. Zakup biletów komunikacji miejskiej był dobrym pomysłem. Nie mieliśmy koron, a najbliższy bankomat znajduje się w mieście. Dla posiadaczy koron nie ma różnicy. W Szwecji, tak samo jak w Polsce, obowiązuje waluta narodowa – jest to korona szwedzka. Bilet kosztuje 10 zł w kasie linii Stena Line, a kupiony u kierowcy kosztuje 20 sek, czyli taką samą kwotę (1 SEK = około 50 gr)). Odbierając bilety, dostajemy dodatkowo komplet materiałów informacyjnych o Karlskronie i ubezpieczenie. Jestem pod wrażeniem obsługi pracowników Steny, którą jeżeli porównalibyśmy z obsługą znanych – popularnych linii lotniczych – to nawet nie ma co porównywać na korzyść tej pierwszej.
Po godzinie spędzonej w poczekalni, idziemy do odprawy, która tak naprawdę polega na zeskanowaniu biletu. Bilety ważne są tam i z powrotem, trzeba je będzie również okazać podczas okrętowania się w Karlskronie. Jednocześnie bilety są elektronicznym kluczem do drzwi kabiny. Rejs niedzielno-poniedziałkowy ma jeszcze jedną zaletę. Otóż normalnie nie można zostawiać swoich bagaży w kajucie (gdyż wracamy innym promem niż przypłynęliśmy), to w te dni wracamy tym samym promem i w tej samej kajucie. Z tej racji można zostawić swoje rzeczy na czas zwiedzania miasta w kajucie. W pozostałe dni albo nosimy wszystkie nasze przedmioty ze sobą, albo pozostawiamy je w specjalnych skrytkach na terminalu, co niestety wiąże się z dodatkowymi, wcale niemałymi kosztami. Dowiedzieliśmy się jeszcze o jednej, bardzo przyjemnej rzeczy – otóż Muzeum Morskie jest jednak czynne w poniedziałek. Po chwili obsługa zaprasza nas na pokład. Przez taki sam rękaw jak na lotniskach wchodzimy do wnętrza promu. Lądujemy od razu na poziomie 7. Przy wejściu umundurowany marynarz pyta się nas o numer kajuty a następnie kieruje przybyszy we właściwą stronę. Chwile barujemy się z drzwiami, sezam nie chce się otworzyć, mimo że wykrzykujemy magiczne hasło kilka razy:) W końcu udaje się. Rzucamy manele na koje i szybko biegniemy do windy, którą jedziemy na poziom 10 – najwyższy, który można osiągnąć tą drogą. Wyżej jest tylko tzw. „sun deck” – czyli słoneczny pokład. Jest to najwyżej położone miejsce dostępne dla pasażerów. Po wyjściu na zewnętrzny pokład statku następuje pierwsze z serii wielkich wow:
– wow – jaki ten okręt wielki
– wow – jak jesteśmy wysoko
– wow – jak wieje
…i w końcu najważniejsze – wow – jak jest pięknie 🙂
No tak. Konstatujemy, że przecież statek ma 175 metrów długości, a pomieścić może 550 samochodów osobowych i 1300 pasażerów. Nasz prom nazywa się Stena Spirit, pływa pod banderą Bahamów a jego port macierzysty to Nassau.
Powoli płynąc kierujemy się w stronę wyjścia z portu. Pokład drży od wibracji potężnych silników diesla – serca każdego współczesnego statku. Mijamy główki portu i kierujemy się w stronę otwartego morza. Prędkość jednostki jakby wyraźnie wzrosła. Przenoszę się na tylny pokład, gdzie mogę obserwować potężny kilwater, który zostawiamy za sobą. Z żartem mówię do dwóch ćmiących papierosy współpasażerów: Jakby mieć taki silnik w samochodzie. Na to jeden z nich – na marginesie kierowca tira – odpowiada – niefajnie – ile by ten samochód palił 🙂
Filmuję oddalającą się Gdynię i za chwilę pędzę do kajuty po aparat fotograficzny. Jest już kompletnie ciemno. Nad Gdynią rozpościera się fantastyczna łuna światłą. Równie pięknie mienią się zalegające nad morzem chmury. Rozstawiam statyw i pstrykam, pstrykam, pstrykam. Gosia zaczyna trochę marudzić – zimno i w ogóle… Niestety wpadłem w swój żywioł – fotograficzny żywioł.
Żałuję tylko, że nie widać gwiazd. Rozgwieżdżone niebo nad morzem to widok nad widokiem. No cóż. Nie ma co narzekać. Widziałem już takie niebo kilka razy. Dwa razy pływałem jako załogant jachtem na bałtyckich rejsach. Po wykonaniu kilkudziesięciu zdjęć jestem w pełni usatysfakcjonowany. W takich chwilach życie jest piękne. Człowiek zaczyna upodabniać się do rasowego konia – biec i biec, i biec – aż do końca. W końcu wracamy do naszej kabiny, pijemy piwo, rozmawiamy. Cieszymy się życiem i sobą. Znowu mamy po 20 lat :-).
Wczesnym rankiem zbieram się przed świtem i biegnę z aparatem oraz kamerą na „sun deck”. Na pokładzie jest już sporo ludzi. Spotykam roześmiane Ukrainki. Dla nich ten tzw. „zachód” jest jeszcze cały czas nowością, jeszcze nie mogą się tak swobodnie jak my poruszać po Europie. Spotykam również kilka wymizerowanych, zmęczonych twarzy. To choroba morska zbiera swoje żniwo. Na pokładzie pojawiają się pierwsze promienie słońca. Te słońce ma inny blask, wydaje mi się, że jest dużo bardziej intensywne niż na lądzie. Czuję się szczęśliwy, a endorfiny całymi stadami krążą po moim krwiobiegu. Powoli zbliżamy się do naszej destynacji. Zaczynamy mijać wyspy, dziesiątki – tak mi się wydaje – małych wysepek. Na niektórych stoją domki. Ciekawe, czy ktoś w nich mieszka? Choć z wyglądu są jak małe dęby – silne i muskularne, mimo to przebywanie w nich podczas większego sztormu, niewątpliwie musi być ciekawym przeżyciem 🙂
Dopływamy do portu. Na pokładach panuje wzmożony ruch. Ludzie spieszą na najniższe z nich, tam gdzie znajdują się samochody. Niespiesznie szykujemy swoje rzeczy i chyba jako jedni z ostatnich opuszczamy łajbę. Po około 15 minutach podjeżdża autobus, którym kierujemy się do centrum Karlskrony. Zabraliśmy tylko niezbędne przedmioty. Plecak z moim sprzętem fotograficznym, kamerę video i na wszelki wypadek kurtki przeciwdeszczowe (jak się później okazało na szczęście). Wysiadamy w centrum miasta i od razu kierujemy się w stronę Muzeum Morskiego. To jest pierwszy z zaplanowanych przez nas punktów wyprawy. Po drodze pytam się przypadkowych przechodniów o drogę i wszyscy odpowiadają mi dosyć płynnym angielskim. Wydaje mi się, że w tym kraju jest to ogólnie znany język. Po przebyciu około kilometra przechodzimy przez mostek i znajdujemy się na wyspie a przed nami znajduje się budynek muzeum.
Pełna nazwa tego przybytku brzmi: Muzeum Marynarki Wojennej i jest ponoć jednym z najliczniej odwiedzanych muzeów w Szwecji. My również spędziliśmy sporo czasu w tym budynku. Spacerowaliśmy koło modeli statków i urządzeń portowych, figur marynarzy naturalnej wielkości. Przeszliśmy krótkim tunelem znajdującym się zupełnie pod wodą. Jest to możliwe, gdyż budynek muzeum stoi na 130 metrowym, wybiegającym w morze pomoście. Obok tego tunelu znajdują się resztki wraku, które można oglądać przez okienka w nim się znajdujące.
Niestety za bardzo nic nie widać, co zresztą nie jest niczym na Bałtyku dziwnym. Przez 10 lat intensywnie nurkowałem i mogę stwierdzić, że Bałtyk nie należy do najprzezroczystszych wód, zwłaszcza w okolicy brzegowej. Choć z dala od wybrzeża potrafi nieraz zaskoczyć, a kiedyś na Bornholmie mieliśmy 25 metrową przejrzystość wody (badaną krążkiem satchiego). Poruszając się wzdłuż ekspozycji obejrzeliśmy kolekcję broni, a następnie doszliśmy do wystawy galionów – figur dziobowych zdobiących dzioby szwedzkich okrętów. Jak nam powiedziała pani pracująca w tej sali – galiony były strugane ręcznie, a proces ten trwał nawet 2 lata. Mnie najbardziej zachwyciła postać Minerwy i sąsiadująca z nią Matka Szwecji (Mother Swea?????).
W muzeum jest knajpka, w której po trudach zwiedzania można odpocząć i zjeść jakiś posiłek. My wyszliśmy na zewnątrz, obejrzeć zacumowane obok statki.
W muzeum trwały intensywne prace i sądzę, że dzisiaj ekspozycja została wzbogacona o nowe eksponaty.
Muszę jeszcze wspomnieć o salce poświęconej najmłodszym, w której specjalnie oddelegowany pracownik pokazywał słuchającym z rozdziawioną buzią dzieciom (i nie tylko), jak kieruje się jednostkami pływającymi. Przy okazji chętni mogli sprawdzić swoje predyspozycje na wilków morskich na symulatorze komputerowym. Niestety jeszcze długa droga przed nami, by zbliżyć się krajów „starego zachodu”.
Muzeum zwiedzaliśmy dosyć długo, gdyż około 3 godziny, ale żadna minuta nie została zmarnowana.
Nasyceni „morskimi opowieściami” poszliśmy zwiedzać miasto. Założona w 1680 roku Karlskrona leży na trzydziestu trzech wyspach archipelagu Blekinge. Ponieważ Szwecja jest od dwóch wieków neutralna, ominęły ją zawieruchy wojenne XX wieku i może szczycić się doskonale zachowanymi, oryginalnymi zabytkami. W Karlskronie są to wzniesione w siedemnastym i początkach osiemnastego budynki, w tym wybudowany w latach 1720–1744 kościół Kościół Fryderyka. Inny, zaprojektowany przez tego samego architekta – Nicodemusa Tessina Młodszego – Kościół Świętej Trójcy, zwany także Kościołem Niemieckim powstał w latach 1697–1709. Jest to okrągły budynek z dachem kopułowym, co nie jest typową dla Szwecji konstrukcją. Bardzo ciekawym budynkiem jest Kościół Admiralicji – drewniana świątynia mogąca pomieścić aż 4000 osób. Niestety w zwiedzaniu zaczął nam przeszkadzać dosyć intensywnie padający deszcz, ale co mogliśmy, to zwiedziliśmy.
Szybko dzień nam zleciał i musieliśmy wracać na statek. O godzinie dwudziestej nasz prom miał rozpocząć powrotny rejs do Gdyni. Pogoda zrobiła się bardzo nieprzyjemna, a gdy wchodziliśmy na statek, na wybrzeżu wyło-wyło. Bałtyk potrafi być przerażający. I tylko mewy beztrosko latały, pokrzykując jak zwykle.
Po chwili dowiedzieliśmy się, że na Bałtyku panuje sztorm, a wyruszymy dopiero wtedy, gdy kapitan uzna, że jest to bezpieczne. Moja całkiem przerażona żona zakopała się w pościeli, a następnie stwierdziła, że chyba już czas zadzwonić i ostatni raz porozmawiać z dziećmi. Nie bardzo wiem dlaczego, ale nie udało mi się od tej pory namówić jej na żaden następny rejs morski 🙂
Po dniu pełnym wrażeń solidnie zmęczeni usnęliśmy dosyć szybko. Około 24 poczułem wibracje maszynowni, po czym smacznie spałem do samego rana.
Wczesnym rankiem pobiegłem ponownie na sun deck, zrobić trochę zdjęć tego wspaniałego i obcego dla mnie świata.
Przypłynęliśmy do Gdyni około południa. Jeszcze tylko kilkaset kilometrów… i home – sweat home… 🙂
Gdyby ktoś zapytał mnie, czy warto? Czy warto było, czy chciałbym popłynąć znów? Odpowiem na to słowami piosenki:
Ostatnio znowu pojawiły się promocyjne oferty rejsów bałtyckich… 🙂
Edit.
Po 7 latach udało mi się złożyć film z tego wyjazdu 🙂 🙂 🙂 – zapraszam…
…
————-