„Równoleżnik zero” Olgierd Budrewicz

0
207

Na ślad Budrewicza trafiłem przy okazji czytania biografii Arkadego Fiedlera autorstwa Katarzyny Fiołki. Muszę nadmienić, że biografia ta, mimo że zawierała kilka ciekawych informacji o życiu wielkiego podróżnika, została napisana tak nieporadnym językiem gimnazjalisty i tylko uporowi zawdzięczam to, iż mimo niewielkiej objętości dotarłem do jej końca. Chcąc sprawdzić, czy tylko ja byłem tak zdegustowany tą pozycją, zacząłem czytać recenzje i w ten sposób trafiłem na sylwetkę jednego z XX-wiecznych polskich pisarzy podróżników Olgierda Budrewicza. Dalej poszło już szybko. Znany portal aukcyjny i za 11 zł z przesyłką książka „Równoleżnik zero” po kilku dniach zawitała w moje progi.

Akcja książki toczy się w latach 60-tych w Afryce. W Afryce, która zrzuca jarzmo kolonializmu, w której młode afrykańskie państwa rozpoczynają swój niepodległy byt. I tutaj da się wyczuć pewien dysonans w myśleniu autora. Z jednej strony, Budrewicz, wydaje się być zafascynowany „czarną”, a przeciwnikiem „białej” części kontynentu. Między wierszami da się wyczuć zdecydowaną niechęć do białych, którzy – w Europie niczym, a w Afryce królami żerującymi na biednych Murzynach. Jednocześnie niejednokrotnie tłumaczy panujący w Afryce (po dziś dzień zresztą) nepotyzm, korupcję i niesprawiedliwość społeczną: „We wszystkich ocenach należy pamiętać, że zachodnia cywilizacja przyszła tu przed osiemdziesięciu laty – najczęściej w swym najszpetniejszym wydaniu, bezczelna, arogancka, brutalna”. I mimo że trudno byłoby nie przyznać autorowi racji, to jest druga strona medalu. Całą czarną Afrykę (osobiście dotarłem do jej środkowej części) zżera do dzisiaj rak korupcji, nepotyzm jest na porządku dziennym, drogi i budynki w ruinie, a miejsce białych powoli zajmują Hindusi, a ostatnio Chińczycy. Murzyni z reguły są przyjaźni, ale zazwyczaj „pole, pole, hakuna matata”*. To taki mój komentarz z perspektywy XXI wieku.

Jedynymi białymi, którzy mają u Budrewicza taryfę ulgową są Polacy. I tak autor chwali naszych specjalistów i lekarzy, a przede wszystkim Sławka Hempla – polskiego myśliwego – któremu poświęcona jest pokaźna część książki. Ze Sławkiem Hemplem przeżyjemy rejs po rzece Ubangi na pokładzie „Szkwałem do przodu”, odwiedzimy najmniejszych ludzi świata – Pigmejów Babingów i, przede wszystkim, zapolujemy na krokodyle. I to właśnie u Babingów, autor nie potrafi poradzić sobie, jak się zdaje, z lekko wyidealizowanym obrazem rdzennych mieszkańców czarnego kontynentu. Bo wyobraźcie sobie, że Pigmeje mają swoich absolutnych panów, którymi są Murzyni. I jest to stan permanentny, a poddaństwo jest dziedziczne… Uzupełnieniem książki są ciekawe czarno-białe zdjęcia.

Mimo że Budrewicz nie jest pisarzem na miarę Fiedlera, a jako reportażysty nie ma go co porównywać do Mistrza Kapuścińskiego, to serdecznie polecam tę pozycję. Pokazuje ona Afrykę taką, jaką była kiedyś. Afrykę, którą bezpiecznie można było przemierzyć od krańca do krańca, a koszmar wojny, dzieci żołnierzy i innych okropieństw dopiero się rozpoczynał.

PS A teraz na tapecie mam książkę autorstwa właśnie Stanisława Hempela pt. „Lombania Twela”**

* wolno, wolno, jakoś to będzie…
** Lombania Twela – imię nadane mu przez jego czarnych towarzyszy łowów