No dobra… Siedzę w oczekiwaniu na otwarcie bramki do samolotu. Jak zwykle nie mogę się nadziwić jednemu zjawisku. Cała grupa Polaków karnie stoi w kolejce do bramki. Karnie stoi, pomimo że obok są wolne krzesła, a bramka jest zamknięta i otwarta zostanie jakieś 25 minut przed odlotem. W kolejce przodują ludzie starsi – ci, którzy normalnie domagaliby się wolnego miejsca w autobusie. I tak jest za każdym razem, a latam dosyć sporo :).
Po tej refleksji przejdę do mojej opowieści. Czy da się poznać Toskanię w 2 dni? W samej treści tego pytania jest błąd logiczny. Myślę, że i rok byłoby mało, a na całe Włochy można poświęcić duży kawałek życia. Tym razem zrobię kilkudniową turę po Włoszech północnych, a konkretnie po Toskanii i Emilia-Romania. Oczywiście odwiedzę najstarszą republikę świata – San Marino. Będę próbował zobaczyć i poznać jak najwięcej z tego pięknego kawałka włoskiej ziemi. Wylatuję w niedzielę o 6.30 z Wrocławia. W sobotę do godziny 19 nadrabiam w pracy to co powinienem zrobić w poniedziałek i wtorek. O 19 wyłączam się na kilka dni z życia zawodowego. Zaczynam przeglądać strony związane z interesującymi mnie miejscami. Zamierzam na lotnisku wypożyczyć samochód i zrobić małą rundkę; ze szczególnym zwróceniem uwagi na Pizę, Sienę, Rawennę i oczywiście Bolonię. Poważnie rozważałem również odwiedzenie Genui, ale jednak nie. Chcę wynieść z wyjazdu jak najwięcej, a to byłoby gonienie „z wywieszonym językiem”. Około półtorej godziny ściągam interesujące informacje z internetu, po czym drukuję je. Następnie kolejno rezerwuję auto, nocleg w Pizie, San Marino i Bolonii. Wszystkie te operację wykonuję oczywiście za pomocą komputera i sieci internetowej – najtaniej i najszybciej. Mała niespodzianka pojawia się z firmy rezerwującej samochód. Przysyłają maila z tzw. invoice (rachunek) oraz informację, że nie udało się ściągnąć należnej kwoty z mojej karty kredytowej. Proszą o skontaktowanie się z ich biurem pod podanym numerem telefonu w dniu jutrzejszym. No cóż, w dniu jutrzejszym skontaktuję się z nimi, ale osobiście. Przy tych przyjemnych zajęciach czas biegnie bardzo szybko, właśnie minęła godzina 24. Jeszcze tylko szybki prysznic, biorę moje rzeczy, wsiadam w samochód i jadę na lotnisko. Na lotnisku zostawiam auto na przylotniskowym parkingu i piechotą (to obok) idę do hali odlotów. Mój bagaż standardowo składa się z kilku sztuk koszulek, slipków, skarpetek. Resztę miejsca zajmuje sprzęt fotograficzny i netbook. Ponieważ w nocy nie zmrużyłem oka, więc podróż mija mi bardzo szybko, budzę się w chwili, gdy koła samolotu dotykają pasa startowego przy lądowaniu. Welcome to Bolonia. Pierwsze kroki kieruję w stronę wypożyczalni samochodów. Po chwili znajduję Goldstar. Dziewczyna w biurze wypożyczalni informuje mnie, że nie ma potwierdzenia mojej wpłaty, ale z samochodem oczywiście „no problem”. Uiszczam więc (mam nadzieję, że nie po raz drugi) całą kwotę. Dodatkowo za 60 euro wykupuję pełne ubezpieczenie – bez wkładu własnego. Razem z paliwem kosztuje mnie ta przyjemność 160 euro. Jednocześnie dostaję informację, że firma zwraca pieniądze za niewykorzystane paliwo. Sam jestem ciekawy tego eksperymentu – na pewno zobaczę wszystko podczas przeglądania operacji na karcie kredytowej. Po załatwieniu tych formalności, idę na parking, gdzie odbieram moją małą lancię, nastawiam nawigację i w drogę – kierunek Piza.
Na urządzeniu udało mi się ustawić ulicę i numer mojego hostelu. Na początku wpadam na tzw. Autostradę Słońca. Mój błąd, nie wyłączyłem opcji autostrada. Nigdzie się nie spieszę, a przede wszystkim zamierzam zobaczyć jak najwięcej prawdziwej Toskanii, nie zaś autostradowej monotonii. Po kilkunastu kilometrach zjeżdżam z autostrady, płacę na bramce 1,60 euro, i w końcu wolny. Równym tempem, bez pośpiechu kieruję się w stronę Pizy. To była dobra decyzja. Już po chwili wjeżdżam w krajobrazy znane mi z filmu „Pod słońcem Toskanii”. Droga mozolnie biegnie pod górę, by następnie pomknąć w dół, wijąc się przy okazji niczym jakiś wąż w miłosnym szale. Wspaniałe miejsce dla motocykli napomknę przy okazji. Po około godzinie jazdy mijam muzeum Etrusków, w którym postanawiam się zatrzymać. Za 3 euro kupuję bilet wstępu i oglądam prawie nieznany nam świat tego starożytnego ludu. Najpierw różnego rodzaju przedmioty codziennego życia – wazy, biżuteria, broń. Moją uwagę zwraca mały posążek mężczyzny ze wzwiedzionym penisem.
Przypomina mi się wizyta w muzeum w Neapolu kilka miesięcy wcześniej. Tam cała sala była poświęcona seksualnej sferze naszego życia. Zastanawiam się dlaczego w szkole na lekcjach historii, nic nie mówiono o tym interesującym aspekcie starożytności. A wydaje się, że na punkcie zainteresowania seksem nie różnili się oni od nas:). Przy okazji wspomnę jeszcze o jednym z odkopanych, w zasypanych podczas wybuchu Wezuwiusza Pompejach zamtuzie. Otóż pracujące w nim panie specjalizowały się – każda w określonym rodzaju miłości. A informacja o tym była przedstawiona w formie fresku nad łóżkiem danej hetery.
Po wyjściu z budynku muzeum zwiedzam pozostałości zabudowań, a właściwie to co z nich zostało. A zostało bardzo niewiele, właściwie tylko fundamenty pokazujące zarysy budynków. Sic transit gloria mundi. W dobrym stanie zachowały się tylko kanały, którymi spływały nieczystości. Tak przynajmniej poinformował mnie jeden ze współzwiedzających. Poprzez zieloną łąkę, słuchając wygrywanej przez świerszcze muzyki, kieruję się ku małej nekropolii. Tu czas obszedł się znacznie łagodniej. Nekropolia jest w jakim, takim stanie. Moje zaciekawienie wzbudza fakt, że każdy nagrobek uwieńczony jest kulą. Nie mam pojecia po co? Następna ciekawostka do sprawdzenia.
Powoli wracam do samochodu, a następnie ruszam dalej. Po drodze mijam winnice i widzę rośliny uginające się pod kiśćmi dojrzewających winogron. To chyba będzie dobry rok. W którymś momencie postanowiłem zjechać, by zobaczyć majaczące nieopodal miasteczko. Fantastyczną wąską drogą jadę ostro w górę, robię rundkę po miasteczku i wracam z powrotem na główną drogę.
Ponieważ trochę zgłodniałem postanawiam zatrzymać się na chwilę coś zjeść. Zatrzymuję się w przydrożnym barze w mijanym miasteczku. Zamawiam „espresso and something to food”. Pani zza lady wyrzuca z siebie szybki potok słów po włosku. Nic nie rozumiem, robię więc głupią minę i klepię się po brzuchu. Uniwersalna mowa ciała cały czas działa 🙂 Usłyszałem słowo sandwich w trybie pytającym, na co potakująco kiwam głową – tak. Kobitka woła mnie do wystawy i pokazuje wędliny. Wybieram salami i po chwili przystępuję do konsumpcji. Kanapkę popijam fantastycznie dobrym espresso. Czarnym jak smoła i mocno posłodzonym. Pycha. Za całość płacę „tri tri” – tak usłyszałem, a znaczy to 3,30 euro. Po posiłku korzystam z toalety. Ale niespodzianka. Toaleta – to tzw. „stopy słonia”. Myślałem, że takie „cuś” istnieje już tylko na wschód o Polski:). Całkiem nieźle pokrzepiony jadę dalej przed siebie. Jestem zachwycony. Przez chwilę żyję w rytmie natury. Jadę rozkoszując się mijanymi widokami, niespiesznie podążając do celu. Jak jestem głodny, to staję i jem. Tego mi było potrzeba. Fantastyczna odmiana po nieustannej gonitwie dnia codziennego.
Jest już po 15 jak dojeżdżam do Pizy. Postatanawiam jechać do leżącego nieopodal Pizy małego nadmorskiego miasteczka – Tirreny, zanurzyć nogi w Morzu Liguryjskim. Samo miasteczko jest typowym kurortem położonym nad brzegiem Morza Śródziemnego. Masa ludzi, zabudowa hotelowa i morze… straganów. Wykupuję parking – 50 centów za półtorej godziny i idę. Najpierw lody. Pyszne. Biorę aż 3 gałki. Wyobaźcie sobie 3 pyszne gałki lodów, o różnych smakach, w ponad 30 stopniowym upale. Czy leci Ci czytelniku ślinka? :-). To była kolejna przyjemność dnia. Następnie idę na plażę. Nie ma za dużo ludzi, może dlatego, że jest już trochę późno. Z lekką obawą rozbieram się, zostawiam plecak i ubranie, i idę się wykąpać. Z obawą dlatego, że w plecaku znajduje się mój cały sprzęt fotograficzny, a w spodniach dokumenty i pieniądze. Zerkając jednym okiem na pozostawiony na brzegu bagaż, zanurzam się w wodzie. Następna wielka rozkosz tego dnia. Było nie było jestem od 34 godzin na nogach, z lekka już zmęczony i przepocony. Fantastyczna sprawa. Nabieram wodę w dłoń i smakuję ją. Ależ ona słona.
Na tych zabawach szybko mija czas opłaconego parkingu, ubieram się i idę do samochodu, by dalej jechać do celu. W nawigacji ustawiony mam adres mojego hostelu i po kilkunastu minutach zajeżdżam pod same drzwi. Szybko melduję się, idę do pokoju, a po chwili stoję pod prysznicem zmywając z siebie trud dzisiejszego dnia i sól morską. W recepcji spotykam Polkę, która jest tam na praktykach z Erasmusa. Mówi mi, że warto zwiedzić Pizę wieczorem, jest wtedy zdecydowanie mniej ludzi. W hostelu dostaję mapkę, z której wynika, że bardzo prosto mogę dojść do interesujących mnie miejsc z Krzywą Wieżą na czele. Po drodze zatrzymuję się na zimnym piwie i jem kebaba jako spóźniony obiad. Jak głód wyostrza apetyt:).
I znowuż ogromna przyjemność – tym razem kulinarna. Docieram do rynku Campbo di Miracole (Plac Cudów). Stwierdzam naocznie, że 56 metrowa Torre Pendente (Krzywa Wieża) jest naprawdę krzywa. Kupuję bilet i idę na górę. Trochę ich pogięło – 18 euro za tą przyjemność. Jednak zwiedzających nie brakuje, a dla miasta jest to niewątpliwie ważna pozycja w budżecie. Natomiast w moim budżecie wydatki na bilety do muzeów stanowią bardzo „drogą” pozycję.
Wchodzę po stopniach biegnących wzdłuż muru i wydaje mi się, że schody również są trochę krzywe. Z góry mam doskonałą panoramę na miasto. Podziwiam leżącą obok wieży, wybudowaną w XI wieku katedrę (Katedra Santa Maria Assunta), niestety z jakiegoś powodu w tym dniu zamkniętą, oraz znajdujące się trochę dalej baptysterium.
Po obejrzeniu tych atrakcji włóczę się bez celu uliczkami starówki, podziwiając renesansową zabudowę. Oczywiście jak większość – próbuję moich „mocy Jedi”, próbując siłą woli przesunąć wieżę. 😛 Niestety spożyty wcześniej kebab nie wystarczył – nawet nie drgnęła 🙂 Wycieczkę kończę długim spacerem wzdłuż nadrzecznego bulwaru rzeki Arno.
Chyba się powtarzam, ale jeszcze raz muszę stwierdzić – to był piękny dzień. Wracam do hostelu trochę żałując, że nie mogę poświęcić więcej czasu na to piękne, założone jeszcze przez starożytnych Etrusków miasto. Jednak Piza jest tylko jednym z miejsc w moim podróżniczym planie.
Ciąg dalszy niebawem…