Na następny dzień rano jem śniadanie i szybko biegnę zobaczyć rzekę za dnia… Piękna jest Piza. Niestety muszę pospieszać. Dzisiaj planuję nocleg w San Marino, a część trasy przejadę górskimi drogami. Wsiadam więc do samochodu i jadę przed siebie. Najpierw zamierzam odwiedzić Sienę.
W którymś momencie na małej wiejskiej drodze którą jechałem, mijam skrzyżowanie, a daleko po prawej stronie drogi zobaczyłem wyglądającą na bardzo starą – wieżę – prawdopodobnie kościelną. Podejmuje szybką decyzję, zawracam i skręcam w wąską drogę na poszukiwanie przygody. Po chwili zaczyna się chyba – prawdziwa toskańska wieś.
W pewnym momencie muszę się zatrzymać, gdyż drogę zagradzają mi przechodzące przez jezdnię owce. Wow – znowu jestem zachwycony :). Kontynuuję moją podróż, a moja mała Lancia mozolnie wspina się w górę, pokonując zakręt za zakrętem. Tracę poczucie czasu i przestrzeni, ale wydaje mi się, że trasa do dobrze widocznej z szosy wieży ma przynajmniej 10, a może i więcej kilometrów.
Po jakimś czasie dojeżdżam do mojego celu – miasteczka San Miniato. Znowu otwieram usta ze zdziwienia. I zachwytu. Może w którymś z moich poprzednich wcieleń byłem Rzymianinem? Spędzam w miasteczku dobrą godzinę. Między innymi odwiedzam… – zresztą zobaczcie sami…
Z żalem wracam do samochodu i kontynuuję moją destynację. Ach ta Toskania… Gdybym nie był nieuleczalnie (chyba) zakochany w Polsce, to tam bym mógł mieszkać. Niedługo mijam następne ruiny… Cóż zrobić? Siena musi poczekać. Welcome to the Castle of Monteriggioni.
Ale mi czasu zeszło… Jak tak dalej pójdzie, to chyba nigdy do San Marino nie dojadę:). Pędzę w stronę Sieny, gdzie mam już całkiem niedaleko.
Siena powstała jako etruskie osiedle i przetrwała do V wieku, kiedy to powstało w niej biskupstwo. W średniowieczu stała się potężnym ośrodkiem bankowym, udzielającym pożyczek w prawie całej ówcześnie znanej Europie. Dobrą passę miasta zakończyła zaraza, a w 1555 roku została zdobyta i wcielona do Wielkiego Księstwa Toskańskiego, i w granicach Toskanii znajduje się do dziś.
Dojeżdżam do miasta. Długo kręcę się po mieście szukając wolnego miejsca parkingowego. W końcu znajduję jedno w tzw. strefie 1 godzina. Są to miejsca bezpłatne, ale należy je opuścić najpóźniej po godzinie parkowania. Biegnę szybko na starówkę, starając się zobaczyć ile się da. Przechodzę przez wspaniałą bramę miejską i wąskimi uliczkami idę w kierunku głównego placu Piazza del Campo, na którym stoją bardzo ważne w starej Sienie budowle z Torre del Mangia na czele. Na szczycie tej ponad stu metrowej wieży znajduje się punkt widokowy. Niestety nie tym razem. Robię sobie pamiątkowe zdjęcie. Proszę o to stojącego obok Japończyka. Angielski zwrot „can you take a picture” jest bardzo ważny podczas wyjazdów i warto go sobie przyswoić :). Zaczyna dzwonić timer, który przypomina mi, że czas parkingu się kończy. Bardzo szybko przemieszczam się w stronę samochodu, i z tego pośpiechu gubię się w zakamarkach… Zaczepiam jakichś dyskutujących Włochów, pokazując im zdjęcie mojej bramy. Jeden z nich po przyjrzeniu się fotografii mówi mi: „go to the corner, next right and forward”. Super. Po około 10 minutach jestem przy samochodzie i mam tylko 15 minut spóźnienia. Wrzucam plecak do bagażnika, nastawiam jako cel San Marino i w drogę.
Po opuszczeniu Sieny cały czas jadę podrzędnymi drogami, ciesząc się otaczającymi mnie krajobrazami. W którymś momencie widzę stojący na wzgórzu zamek. Skręcam w jego stronę i parkuję u podnóża wykupując za 1,5 euro bilet parkingowy na godzinę. Przez godzinę kręcę się po podzamczu, które w zasadzie jest małym miasteczkiem. Kolejne przepiękne miejsce. Po godzinie jadę dalej. Wjeżdżam na autostradę i przez około 40 kilometrów nadrabiam straty. Autostrada jest bezpłatna, ale niestety w fatalnym stanie. Co chwila jest remontowana. W którymś momencie zatrzymuję się w restauracji, w której jem pierwszą podczas tego wyjazdu pizzę. Uwielbiam włoską pizzę. Jest zupełnie inna niż nasza. Przede wszystkim jest na cienkim cieście. Mnie najbardziej smakuje obficie podlana oliwą. Za pizzę i napój płacę 9,5 euro. Wracam na trasę i jeszcze kilkanaście kilometrów jadę autostradą. Później nawigacja kieruje mnie na podrzędną drogę, która znowu wije się niczym szalony wąż w miłosnym szale. Wspinam się w górę, by po chwili zjechać w dół. Takich zakrętów chyba w życiu nie widziałem. Czasami mam wrażenie, że niektóre mają nawet więcej niż 360 stopni… Zapada zmierzch , a ja mam do przejechania jeszcze około 40 km górskich serpentyn.
Zapada ciemność. Jadę, jadę i jakoś dojechać nie mogę. W którymś momencie zjeżdżam w dół, a znak drogowy pokazuje pochylenie 12 stopni :). Nie wiem czy sobie wyobrażacie 12 stopni? W Polsce największa pochyłość jaką widziałem, miała chyba 7 stopni. Na dodatek droga jest nędznej kondycji i cały czas należy być bardzo uważnym. W którymś momencie zacząłem się dodatkowo zastanawiać się czy mogę wynajętym samochodem wjechać na teren republiki. Niby to taka zagranica – „niezagranica”, ale zawsze…
Z daleka majaczą się na wzgórzu jakieś zabudowania. Gdzie ja jestem? Czy to już San Marino? W końcu dojeżdżam.. Zatrzymuję się przy znaku pokazującym granicę państwa i nastawiam w gps-ie adres mojego hostelu.
Jest już około 21.30. I teraz zaczną się prawdziwe „jaja”. Ale o tym przeczytacie w następnym wpisie… 😀
PS. Muszę Was poinformować, że pewną chwilę temu opuściliśmy Toskanię…
[…] jak napisałem w poprzednim wpisie, do San Marino dotarłem około godziny 21.30. Nad moją głową widzę napis „TERRA DELLA […]
Comments are closed.