Właściwie reportaż miał mieć tytuł „Belfast – więcej tu nie przyjadę”. Ale że jestem chory i zmęczony, i wszystko mi wisi, to może być trochę po bandzie…
Zacznijmy jednak od początku. Wiem, mój Drogi Czytelniku, że bardzo Cię zaniedbałem ostatnio, ale tyle się działo w moim podróżniczym (i nie tylko) życiu, że nie miałem czasu, a przede wszystkim siły, by coś napisać… Mój plan zwiedzenia większej części Europy w przeciągu roku, został zrealizowany w 120 procentach. Właściwie nie miałem najmniejszej ochoty jechać już gdziekolwiek, zwłaszcza, że dopadło mnie jakieś wredne przeziębienie i w ogóle czuję się ostatnio paskudnie. Ale jaki jest wybór? Bilety tak czy siak zakupione, a zwrócić nie można…
Z pewną więc dozą obrzydzenia jadę na lotnisko w Pyrzowicach, gdzie zostawiam samochód w stałym miejscu. Zastanawiam się, kiedy zaczną mówić: dzień dobry, panie Mirku…
Sam lot do Belfastu trwa około 2,5 godziny, a po upływie tego czasu lądujemy na BIA – czyli Belfast International Airport.
Samo lotnisko to jakieś „wypierdkowo”, na którym prawie nikogo nie widać. Choć, by być sprawiedliwym, muszę napisać, że jest już 10 wieczorem… Złapałem jakieś dziewczyny w ostatniej czynnej wypożyczalni samochodów. Laska była tak miła, że zadzwoniła do informacji i dowiedziała się, że autobusy do miasta odjeżdżają co pół godziny. Oj, naczekałem się, naczekałem. Ale w końcu przyjechał. Kupuję od razu bilet powrotny – razem 10,5 funta. Bilet w jedną stronę kosztuje 7,5 funta, a więc zawsze jakaś oszczędność. Ponieważ czas przejazdu jest dosyć długi, w pewnym momencie nawiązuję rozmowę z moim współpasażerem. I dobrze się stało. Bardzo ładnie wytłumaczył mi jak trafić do mojego hostelu, a nie było to takie proste…
Wysiadamy na końcowej stacji Victoria Bus Station nieopodal Hotelu Europa… Sam hotel – nic specjalnego – jak to hotel kilkugwiazkowy. Ale słynie z tego, że podczas wojny domowej podkładano tam bombę – 29 razy!!! Przyjemniaczki, nieprawdaż? Ale o tym będę pisał jeszcze później.
Bo właściwie po co ja w ogóle do tego Belfastu przyjechałem? Ze smutkiem muszę zauważyć, że po Islandii piękne krajobrazy przestały mnie cieszyć. Islandia totalnie zdemolowała moje poczucie estetyki. To znaczy, miejsca, które przedtem wydawały mi się piękne i zachwycające, przestały mnie cieszyć. A moje poczucie stabilności do reszty zrujnowała Malta… Choć tam próbowałem się ratować nurkowaniem. Mojego samopoczucia nie poprawiły nawet nocne rajzy, a inaczej szukanie guza, po Neapolu, ani również próba naplucia do wnętrza krateru Wezuwiusza… O tym wszystkim niedługo napiszę zresztą osobne artykuły. A przynajmniej tak mi się wydaje…
To po co ja do tego Ulsteru przyleciałem? A postanowiłem poszukać śladów po tzw. „the troubles”, czyli mrocznych latach wojny domowej, ze szczególnym uwzględnieniem murali – czyli malowanych graffiti.
Tak więc w środku sobotniej nocy przeciskam się przez najebany Belfast… No tak! Bo gdybym pijany napisał, to źle bym napisał. Mijam dziesiątki zataczających się na wpół rozebranych osobników płci obojga… Przywdziewam na twarz uśmiech pt. ‘zero agresywności, ale…’ i przeciskam się wąskimi chodnikami… Ci to dopiero piją… Jedną z alternatyw zwiedzania Belfastu jest nocna rajza po jego barach. Cholera, na złość pewnej osobie postanowiłem jakiś czas temu, że pić nie będę. Zawsze robię postanowienia na… czasie:))) Jak to się mówi – do szkoły pod górkę, ze szkoły wiatr w oczy… Po jakichś 40 minutach dochodzę do mojego hostelu, płacę 30 funciaków za 3 noclegi i idę do mojego pokoju. Śpię w 4 osobowym pokoju. Gdy wchodzę, trzy łóżka są już zajęte. Przyświecam sobie latarką, gdy wtem laska śpiąca na łóżku obok mojego budzi się i mamrocze: come to me…
No dobra dobra, żartuję sobie oczywiście :))) – laska mamrocze: don’t worry, don’t worry, możesz włączyć światło…
Przez chwilę tylko robię zamieszanie, a po sekundzie jestem w łóżeczku, po następnej tracę świadomość i zapadam w objęcia Morfeusza.
Następnego ranka budzę się dosyć późno i stwierdzam, że jestem już sam. Schodzę do kuchni na śniadanie. Zawarte jest w cenie noclegu. Na szczęście jest jeszcze przed godziną dziesiątą. W kuchni jakiś gostek każe mi wpisać imię na kartce, po czym pyta mnie:
– where are you from?
– from Poland – odpowiadam…
– diobra, diobra, kurwa… – kwituje. Go there – pokazuje jadalnię…
Pocieszony swojskim powitaniem, kieruję się do pomieszczenia obok. Po chwili koleś przynosi jajecznicę, okrasza szerokim uśmiechem, rzuca mimochodem: kuwa, kuwa, your breakfast i zostawia mnie sam na sam z moimi myślami i moim „kuwa kuwa” śniadaniem.
Cienkie te angielsko – irlandzkie śniadanka. Chwilę tylko z nim mitrężę, popijam gorącą kawą i wypadam na miasto. Poznany wczoraj w autobusie Brandon podpowiedział mi, gdzie mam szukać pierwszych murali… Faktycznie, dochodzę do małego osiedla domków jednorodzinnych. To słynne Sandy Row.
Na chałupkach powiewają flagi Union Jack, a na murze jest… mural zrobiony techniką wydruku wielkoformatowego. No, pikolę! Taki mural mogę sobie sam i bez żadnej łaski zrobić…
Zapytuję jakiegoś przechodzącego mimo gostka – gdzie, co i jak?
Mówi mi, że tam tam i w nieokreślonym kierunku macha ręką…
Tam – to tak jak w słynnym dowcipie:
– Gdzie jest najdalej? – spytał diabeł…
– Najdalej jest w pi*du… – odrzekł cwany Polak…
– Poddaję się, gdzie to? – rzekł diabeł…
– Widzisz to drzewo? – pyta Polak..
– No tak… – rzecze Lucyfer…
– To tak jak do tego drzewa i w ch*j…
I ja też tak, mniej więcej, zrozumiałem odpowiedź mojego interlokutora…
Nic to, postanawiam iść na żywioł. Łażę po całym mieście. W pewnym momencie trafiłem do kościoła, w którym był zbiorowy chrzest. To znaczy osesków było kilka. Wszyscy robią zdjęcia, no to ja też…
Włóczę się po osiedlach domków… Szukam małych i dużych śladów – naklejki, flagi, tablicę, grafiki… Chcę zrozumieć. Co jakiś czas mijam okolicznych mieszkańców. Nie czuję wrogości. A może zapuszczona niedawno broda dodaje mi powagi i robi mnie bardziej „friendly”? Docieram na koniec dnia na jarmark miejski przed – nomen omen – urzędem miejskim…
Fajnie jest na tym jarmarku. Łażę i kupuję jakieś pierdoły… Na chwilę zatrzymuję się przed stoiskiem wędliniarskim. Gość sprzedaje salami i inne tego typu kiełbaski. Ale ten facet potrafi gadać! Artysta w swoim fachu… No, grzech byłoby nie kupić. Za 10 funciaków kupuję świąteczny pakiet…
Wchodzę do budynku urzędu. Wyczytałem, że w środku znajdują się jakieś zachwycające marmury. Cholera, nic zachwycającego nie widzę. Islandzkie przekleństwo trzyma mocno. W końcu wychodzę i powoli, noga za nogą, wlokę się w tłumie do wyjścia… Przede mną idą jakieś kobietki. Równie powoli jak ja. W pewnym momencie zaczynają tańczyć. No to ja za kamerę… i tak sobie idziemy… No niestety szybko się wykryło, że ja z tą kamerą… Dziewczyny są niezłe zgrywuski… Ryją ze śmiechu, ja też ryję ze śmiechu… Czuję, że one też niedawno na tej Islandii były…
Z tego wszystkiego postanowiłem napić się grzanego wina… Zmarzłem okrutnie, a więc jakby usprawiedliwiony… Nastrój do konsumpcji jest! – 3,5 funta mała szklaneczka… Haha, to chyba z choroby czuję ten lekki szmerek w głowie… Dobra, a teraz Belfast jest mój… I tak włóczę się, włóczę, aż zupełnie przypadkiem docieram do mojego hostelu. Rozumiem, że to przeznaczenie pewnie… Idę do kuchni, podgrzewam sobie – jakąś tam zakupioną pizzę i spędzam resztę wieczoru popijając herbatę i wygłupiając się ze znajomymi na fejsbuku…
Rano przy śniadaniu poznaję Calzy. Calzy jest Kanadyjką, podróżuje po świecie i to ostatni dzień jej pobytu w Belfaście. Nawija po angielsku z prędkością karabinu maszynowego. Tak prawdę mówiąc, to nie rozumiem nic… Chyba nigdy się tego języka nie nauczę – tak sobie myślę… Ale zgadujemy się, że zamierza wynająć tzw. black taxi i zrobić rundę po Belfaście… No a co to jest to „black taxi”? – pewnie zapytacie. Otóż w czasach „the troubles” – czyli kłopotów, autobusy były często brane w niewolę. Niczym kot Pawlaka… Ale autobusy były następnie dewastowane i używano je do budowy barykad… I tak, w którymś momencie autobusy przestały jeździć po mieście, a zaczęły jeździć czarne taksówki. Żadne tam „czarne wołgi”, tylko porządne wysokie angielskie taksówki… Po podpisaniu porozumień stwierdzono, że taksówki to dobry pomysł jest i tak sobie jeżdżą do dzisiaj… Teraz wożą różnych ciekawskich po różnych miejscach z tamtych dni. Kierowcy nie tylko wożą, ale również pełnią rolę prawdziwych cicerone. Nasz driver przedstawia się jako Paddy. Zatrąca jakimś dziwnym akcentem i zaczyna snuć swoją opowieść.
– Slowly Paddy, slowly (wolniej) – proszę…
– Don’t worry – śmieje się – i dalej nawija…
Paddy na oko ma około 60 lat i wygląda na twardziela. Niewysoki, chudy, żylasty… Dodatkowo ma w oczach „coś”… Dobra, poddaję się i nie mówię więcej – slowly…
Najpierw jedziemy do głównego muru. Otóż ten mur to była kiedyś prawdziwa granica. Przy tym murze bili się unioniści z republikanami, lub jedni albo drudzy z wojskiem i policją… To był bardzo poważny konflikt. Zginęło w nim (wliczając żołnierzy i policjantów) ponad 3500 osób. Teraz mur jest pomazany grafikami, przeróżnymi grafikami. A w murze są bramy, którymi można przemieszczać się z jednej do drugiej dzielnicy. I tu ciekawostka. Te bramy nadal są zamykane wieczorem, a otwierane o 6 rano. Aby dostać się w nocy samochodem z jednej strony na drugą (chodzi o dzielnice katolickie i protestanckie) należy nadłożyć ładny kawałek drogi…Tak przynajmniej opowiada Paddy.
Fotografujemy murale… Te na budynkach kosztują podobno nawet kilka tysięcy funtów… Murale są bardzo popularną formą przekazu, a grafiki poświęcone są różnym problemom, nie tylko irlandzkim.
Odwiedzamy siedzibę Sinn Fein. W tej chwili organizacja ta jest legalna, ale kiedyś była nazywana terrorystyczną. Ot, historia…
Na koniec docieramy do miejsca pamięci, poświęconego pomordowanym przez protestantów i wojsko katolikom. Bo musicie wiedzieć, że podział był prosty: katolicy – zwolennicy uniezależnienia się od Wielkiej Brytanii, a protestanci – zwolennicy utrzymania Unii. Paddy odpala papierosa za papierosem i opowiada nam historię o ludziach, którzy zginęli, o tamtych czasach. I o tym, że tak naprawdę do dziś nie jest różowo. Koleś ma w oczach prawdziwy ogień… Coś mi się zaczyna wydawać, że on chyba święty nie był… Ostatnia ofiara datowana jest na 2004 rok… Skóra mi cierpnie… Wojna to okrutna pani…
Pytam się dla pewności, jakiego wyznania jest. Z żarem w oczach odpowiada, że jest katolikiem. Więcej nie ciągnę tego tematu… Wracamy do hostelu. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przed jedną grafiką. Na ścianie upamiętniony jest Król Wiliam III, to taka zajawka – tu rozpoczyna się dzielnica protestancka.
Robię zdjęcia i wracamy do hostelu… Jeszcze zrzuta po 15 funciaków, pamiątkowe zdjęcia i bye…
Krótko podsumowując. Black taxi – to takie lizanie papierka od cukierka. Ale i tak – warto było.
Jeżeli ktoś chciałby skorzystać z usług Paddego, to załączam do niego namiary.
Coś kiepsko się czuję… Pizza albo coś tam wychodzi mi bokiem… No niech będzie, że bokiem… Odpoczywam godzinkę i wybieram się na spacer. Idę daleko za rzekę. Włóczę się po typowo angielskich, małych osiedlach małych domków… Porównuję Belfast z Dublinem. Nie, tu nie ma co porównywać. Dublin mnie zachwycił… Tętniące miasto pełne roześmianych ludzi… Belfast jest jakiś inny, gdzieś podskórnie czuje się grozę… Jem mały obiad na mieście i wracam do hotelu.
Rano znowu widzę na śniadaniu kolegę „kuwa, kuwa, dobra”. Robi mi śniadanie – jajecznicę i coś co udaje kiełbaski… Jak oni przeżywają na tym wikcie? – nie wiem. Dojadam zakupioną w pierwszy dzień parówką. Gdy wstaję zrobić sobie kawę, gościu przynosi mi jeszcze jedno śniadanie, stawia przede mną i mówi: tell your woman that you are two breakfast man… (powiedz swojej kobiecie, że jesteś dwa śniadania facet). Leję ze śmiechu… Co za koleś… Znowu odstawia swoje „kuwa kuwa” – no tak, całe życie z wariatami :)))
Dzisiaj wybieram się do dzielnicy protestanckiej. Chcę to zobaczyć z drugiej strony… Zamierzam udać się na Madrid Street. Tam stoi mur, dzielący dwie społeczności, nazwany o ironio – „ścianą pokoju„. I tam ponoć toczyły się kiedyś najpoważniejsze starcia. Już po jakimś czasie widzę, że jestem wśród lojalistów. Co rusz na budynkach powiewa Union Jack – flaga Wielkiej Brytanii. Oprócz niej jakaś lokalna.
Spotykam na przystanku starszego gościa, który ma na skafandrze te dwie flagi. Pytam go, co to jest za flaga. Jak mi chuchnął, to o mało się nie przewróciłem. Jezus Maria, co oni piją…? Tłumaczy mi, że ta druga flaga, to lojalistyczna Union Ulster. Robię mu zdjęcia, mówię „dzięks” i oddalam się, głęboko oddychając. Niezłą „dyktę” tu mają… Jeżeli wpadnę w alkoholizm na starość, to może być dobre miejsce :))))
Mijam murale lojalistów. Patrzą na mnie wycelowane karabiny zwolenników zachowania unii z Koroną. Teraz naprawdę czuję mrowienie skóry. To jest to, co szukałem…
Po chwili dochodzę do chronionej wysokim murem enklawy katolickiej. Mieszka tu ponoć 6000 katolików, otoczonych przez 60000 protestantów. Spokój i cisza. Tylko że, nie ma żadnych flag. Na jednych z mijanych drzwi widzę naklejkę: „Britain out of Ireland”…
Na tym muralu zakończę tę relację. I tak sobie myślę, że ten jeden malunek był wystarczającym powodem, by tu przyjechać. Síocháin – znaczy po irlandzku – pokój; no more – po angielsku – nigdy więcej.
Mija mnie wolno jadący patrol policji. Z powrotem wracam do uliczek zamieszkanych przez unionistów. Tutaj flag jest bardzo dużo. Mało jest natomiast zieleni, dominuje beton. Uważnie spoglądam na chodnik, by przypadkiem nie wejść w psie odchody, których mnóstwo znajduje się na bruku. Tak samo ostrożnie stąpałem w pierwszy dzień pobytu w dzielnicy katolickiej. Dziwni są ludzie, dumam sobie. Walczą o jakieś swoje imponderabilia, a przecież ich psy srają tak samo, niezależnie od tego czy są katolickie czy protestanckie…
Powoli kieruję się w stronę Titanic Quarter – tak, tak – to tam wybudowano słynnego Titanica…
Zatrzymuję się w małym lokalnym barze na wynos i kupuję tradycyjne fish adn chips. Nawet dobra ta rybka jest. Lekko posilony idę w stronę Albert Bridge (Mostu Alberta).
Przechodzę rzekę przez mostek obok, przeznaczony tylko dla pieszych. Pogoda jest paskudna – leje deszcz. Fotografuję stateczek na środku rzeki. Od tego miejsca rzeka jest spławna i gdzieś niedaleko, na horyzoncie mojego wzroku został zbudowany najsłynniejszy transatlantyk świata – Titanic.
Jest wieczór. Niespiesznie, pośród otaczającego mnie świątecznego tłumu, kieruję się w stronę Victoria Station, skąd mam autobus na lotnisko. Mimochodem zauważam co jakiś czas bezdomnych, koczujących na ulicach… Co ciekawe, zazwyczaj są to stosunkowo młodzi ludzie. Nie wnikam za bardzo w temat, zwłaszcza, że chyba znowu mam gorączkę. Ponownie przechodzę koło urzędu miasta i świątecznego bazarku.
Nie mam siły, nogi mi ciążą a głowa boli. Idę na dworzec. Dopytuję się skąd odjeżdża mój autobus? Gate 1, gate 11 i w końcu ta właściwa bramka – nr 12… Po około godzinie jestem na lotnisku. Do odlotu mam jeszcze 3 godziny, które spędzam wściekle stukając w klawiaturę, i pisząc to coś – co właśnie czytacie… W ostatniej chwili przypomniałem sobie, by wymienić zalegające w portfelu funty irlandzkie (ważne tylko w Ulsterze) na funty brytyjskie. W międzyczasie pani pokazuje mi perfumy, które są akurat w promocji… Mimo „promocji”, nie są tanie, ale oszałamiająco pachną… Tej marki jeszcze nie miałem. She will be love you very much – kusi szelma… Cholera, czyta mi w myślach? – myślę sobie… No i będę oszałamiająco pachniał… A czym? Nie napiszę 🙂
I tak moi drodzy… Gate 25 – boarding now – czyli czas na lot… A czy to opublikuję? Zastanowię się…
Czy warto było pojechać? Było! Zawsze warto… próbować zrozumieć… I jeszcze jedno. Nie ośmielam się oceniać tych ludzi. Oni toczą walkę, swoją własną wojnę – wojnę, której być może nikt poza nimi nie jest w stanie zrozumieć. May the peace be with you – Nothern Ireland…