Ten wpis powstał na prośbę mojej koleżanki. W Kenii byłem w 2011 roku. Wtedy dopiero zaczynałem moją przygodę z fotografią, a o blogowaniu nawet nie myślałem. Czas zatarł moje wspomnienia, więc wybaczcie, jeżeli nieumyślnie wprowadzę Was w błąd. A to znaczy, że proszę o merytoryczne uwagi…
Wszystko zaczęło się pewnego dnia, w którym obejrzałem film pod tytułem „Biała Masajka”, sfabularyzowaną opowieść o losach pewnej Szwajcarki Corinne Hofman. Filmem zachwyciłem się i naturalną konsekwencją tego było przeczytanie książki o tym samym tytule. Następną konsekwencją było marzenie o wyjeździe do Kenii, a że marzenia należy realizować, więc któregoś razu znalazłem bardzo atrakcyjny cenowo wyjazd, namówiłem kumpla i… voila…
Przykro mi teraz myśleć o tym, co dzieje się w Kenii, ale tych kilka lat temu wydawał się to bardzo bezpieczny kraj.
Rankiem, 1 stycznia 2011, jechaliśmy na lotnisko w Okęciu, skąd mieliśmy samolot do Mombasy.
Sam lot trwał około 9 godzin z międzylądowaniem w Hurghadzie w celu zatankowania samolotu. Po wylądowaniu na lotnisku około 2 godzin zeszło nam na przejazd do hotelu. Sam wyjazd podzieliłem na dwie części. Zacznę od reportażu z trzydniowego wyjazdu do fantastycznego parku narodowego – Tsavo.
Na początku kilka informacji z wikipedii:
„Park Narodowy Tsavo – pierwszy park narodowy, który powstał w Kenii. Międzynarodową sławę osiągnął dzięki występującym tam ogromnym słoniom, które są pod całkowitą ochroną.
Park ustanowiono 1 kwietnia 1948 roku, a ze względów administracyjnych w maju 1948 roku podzielono go na dwa obszary: Tsavo wschodnie (większa cześć znajduje się na północ od trasy Mombasa – Nairobi) i Tsavo zachodnie, które rozciąga się aż do granicy z Tanzanią. Tworzą wspólnie największy park narodowy w Kenii i zarazem jeden z największych na świecie, o łącznej powierzchni 22 812 km2, z czego na Tsavo West przypada 9065 km2, a na Tsavo East 13 741 km2”.
Jechaliśmy dwoma busikami, razem około 16 osób…
Sama jazda, która trwała prawie dzień w jedną stronę, była fantastyczną przygodą. Po drodze mijaliśmy wspaniałe krajobrazy.
Wieczorem zakwaterowaliśmy się w hoteliku – tzw. lodge. Lodge to potoczna nazwa, która w chwili obecnej może równie dobrze odnosić się do małej chaty myśliwskiej, jak i do całkiem dużego hoteliku.
Po całym dniu jazdy marzyliśmy tylko o prysznicu i zimnym piwie. Wieczorem raczyliśmy się takim przysmakiem, o trochę znajomej nazwie „Tusker” 😉 Było zimne i smakowało jak ambrozja 😉
Po wypiciu dwóch butelek zasnęliśmy jak niemowlęta, by rano obudzić się do nowej przygody.
Najpierw wąską czerwoną drogą wyruszyliśmy na poszukiwanie tzw. „big five”. Co to jest ta „wielka piątka”? Wielką piątką (the big five of Africa) nazywane są w Afryce najbardziej spektakularne zwierzęta, a więc: słoń, nosorożec, lew, bawół i lampart. Zwierzęta te uważane są za najgroźniejsze. Jako ciekawostkę napiszę Wam, że najwięcej istnień ludzkich mają na sumieniu, uważane prze wielu z nas za bardzo poczciwe grubaski – hipopotamy. Bardzo groźne są krokodyle. Myślę, że dużo lepszym określeniem byłoby „big seven” czyli – „wielka siódemka”.
W którymś momencie nastąpiło ogólne poruszenie. Jest! Nasz pierwszy słoń. Bez szczególnych emocji przyglądał się nam. Widać było, że samochodzik pełen białasów nie jest dla niego pierwszyzną 🙂
Jedziemy dalej. Trochę świata w życiu widziałem, ale przyznaję uczciwie, że afrykańskie pejzaże należą do topowych.
Mijamy coraz więcej zwierząt: antylopy, żyrafy, zebry, małpy…
W końcu trafiamy na stado bawołów. To nie są nasze spokojne krowy. Bawoły powszechnie uważane są za bardzo zawzięte i groźne zwierzęta.
Wiele z nich ma na ciele bardzo duże rany. Przewodnik tłumaczy nam, że rany są skutkiem działalności pasożytów i poleca zwrócić uwagę na dużą liczbę ptaków, które siedzą na ich grzbietach. Ptaki te pełnią funkcję sanitarną. Oczyszczają skórę żywiąc się pasożytami. Taki przykład symbiozy w praktyce.
Mijamy bardzo dużo stad słoni. Zwierzęta słyną z czerwonej barwy. Podobno to jedyne słonie w Afryce o tym kolorze skóry. Barwę tą zawdzięczają swoistym zabiegom higienicznym, czyli tarzaniu się w piasku.
Sawanna to nie tylko bezbarwna równina. To również pagórki i góry. A gdzieś tam, całkiem nie tak daleko, czai się dach Afryki – Kilimandżaro.
Powoli zbliża się wieczór. Jestem oszołomiony grą świateł. Dla takich widoków warto żyć. Wcale się nie dziwię, że Afryka zauroczyła tylu Europejczyków. Jest niczym bajkowa kobieta, inna o każdej porze dnia inna. Zachwyca, ale potrafi również przerażać.
Zdążyliśmy jeszcze na zachód słońca. Taki widok miałem z okna naszego pokoju. Zachwycający, nieprawdaż?
Na następny dzień wstajemy wcześnie rano. Dzisiaj mamy w planach odwiedziny w obozowisku Masajów. Po śniadaniu robię szybką sesję naszego lodge’a. Rozumiem teraz, dlaczego nasi przewodnicy kilka razy powtarzali nam, aby pod żadnym pozorem nie wychodzić w nocy na dwór.
Tuż przy naszym hotelu jest bajorko, koło którego kręcą się w dużych ilościach dziki, biorą w nim kąpiel słonie, a lwy podobno potrafią podejść pod same okna…
Po śniadaniu ruszamy w kierunku obozowiska Masajów. Tak przy okazji napiszę, że Masajowie są zupełnie inni od pozostałych Murzynów. Smukli i wysocy, cieszą się sławą nieprzeciętnych wojowników. Nieodłącznym towarzyszem Masaja są pałki – tzw. rungu, i wierzcie mi – widziałem jaki te pałki budzą respekt wśród pozostałych Murzynów.
Jedziemy wąskimi drogami, a po drodze mijamy setki różnych zwierząt.
Wjeżdżamy w górzyste tereny. Na ich szczytach widać nadajniki telefonii komórkowej.
Po chwili dojeżdżamy do obozowiska. Najpierw nasz przewodnik udaje się do wodza wioski. Masajowie są ludem patriarchalnym i wszystkie ważne decyzje należą do mężczyzn 🙂 Po chwili wracają. Wódz wyznaczył opłatę za wejście po 10$ od łebka. No cóż – business is business 🙂 – wrzucamy kasę do czapki i wchodzimy.
Najpierw zwiedzamy masajskie chaty – tzw. manyatty. Cała wioska zbudowana jest z takich tradycyjnie wzniesionych chat. Buduje się je z gliny i krowiego łajna. W środku są dosyć niskie i wypełnione dymem, który uchodzi przez otwór w dachu. Podobno dosyć skutecznie chronią przed upałem, a także przed chłodnymi nocami, które w Afryce również się zdarzają. Myślę jednak, że większość z nas – Europejczyków, nie chciałaby mieszkać w takiej chacie na dłuższą metę 😉
Za chwilę zacznie się się gwóźdź programu. Ubrani w piękne czerwone stroje wojownicy szykują się do pokazów tańców. Polegają one na skakaniu w górę. Skaczą jeden przez drugiego tak wysoko, że wydaje się to aż nieprawdopodobne.
Po chwili my – białasy zostaliśmy wciągnięci do zabawy i próbujemy, mniej lub bardzie zgrabnie, podrygiwać w rytm muzyki. Idziemy w korowodzie. Jakiś Masaj zabiera mi aparat, mówiąc, że zrobi mi zdjęcie. No cóż… efekty tego zabiegu możecie zobaczyć poniżej 🙂
Na koniec pokaz bardzo przydatnej umiejętności – rozniecania ognia za pomocą dwóch kawałków drewna.
Po pokazach idziemy do sklepiku, w którym można zakupić tutejsze wyroby rękodzieła. Ja kupuję śliczną bransoletkę z koralików, które tradycyjnie wytwarzane są przez tutejsze kobiety. Część z nas chodzi po wiosce, a napotkani mieszkańcy chętnie się z nami fotografują. Masajowie są bardzo wysocy. Mając 180 cm wzrostu czułem się tam jak liliput, a niejedna masajska kobieta dorównywała mi wzrostem 😉
Nadszedł czas rozstania. Żegnamy się i jedziemy dalej. W planach jest odwiedzenie sklepu z lokalnymi wyrobami i przy okazji zobaczenie krokodyli. Po drodze znowu mijamy dużo zwierząt. Przez drogę przechodzą małpy i słonie…
Po drodze mijamy dosyć ciekawe budowle. Są to kopce zbudowane przez małe owady – termity. Podobno w jednej takiej termitierze może mieszkać kilka milionów osobników, a królowa termitów może dożyć nawet 50 lat. Natura jest fascynująca i zadziwiająca.
Powoli jadąc mijamy małą rzeczkę, można by rzec – strumyk. Niech nikogo nie zmyli jego wielkość. W porze suchej rzeki te potrafią prawie wyschnąć, ale w porze deszczowej odżywają, koryta napełniają się wodą i potrafią nieprzyjemnie zaskoczyć niejednego podróżnika.
A nieopodal rzeki niespodzianka. Jest król zwierząt – lew – wraz z rodziną. Przewodnicy zakazują jakiegokolwiek wychylania się z samochodu i informują nas, że gdyby lwy zbliżyły się do auta pod żadnym pozorem nie wolno nam próbować ich dotykać.
Lwy jednak miały nas w nosie. Leżały sobie schowane przed upałem i nie zamierzały wystawiać nosa z zacienionej kryjówki 😉
W końcu dojeżdżamy do sklepiku. Najpierw idziemy do krokodyli. Widzimy tylko dwa – jednego dużego i jednego małego.
Z dużą dozą nieufności, zerkając niepewnie cały czas przez ramię, robię sobie zdjęcie nieopodal gada.
Nie chciałbym się z nim zapoznać… hm… bliżej…
Robi wrażenie – upiorne wrażenie…
Po odwiedzinach w sklepie kierujemy się z powrotem do hotelu. Cała wycieczka to jest około 1000 kilometrów drogi o standardzie szutrowym. Na zakończenie przygody, w którymś momencie łapiemy gumę. Nie wiadomo skąd pojawiają się Murzyni, którzy chcą by im dać jakieś gadżety. Zadziwiająca jest Afryka… 😉 Na szczęście nasi kierowcy szybko uporali się z naprawą i pod wieczór jesteśmy w hotelu.
Jeżeli spodobał Wam się ten artykuł lub wychwyciliście jakiś błąd, to zapraszam do komentowania. Zachęcam również do polubienia mojej strony na fejsbuku. Niedługo następna część relacji z Kenii…
Piekne miejsce, zazdroszcze tak pieknej przygody.
Dziękuję. Safari fajna sprawa 🙂
Piekne miejce,zazdroszcze tak pieknej przygody
Comments are closed.