Norwegię widziałem tylko raz. W 2014 roku wyskoczyłem na 3 dniowy wypad do Oslo. Ciekawiło mnie miasto, w którym kształcił się jeden z bohaterów mojego dzieciństwa – Thor Heyerdahl. Ale o tym wyjeździe napiszę w następnym reportażu. Tym razem powodem mojej podróży były słynne norweskie fiordy, a przede wszystkim skała Preikestolen. Klif ten wznosi się do 604 m n.p.m. i kończy płaską powierzchnią o wymiarach około 25 x 25 metrów. Jest bardzo popularnym miejscem wycieczek. Ale mój chytry plan zakładał coś więcej. Otóż postanowiłem zanocować tam…
Ostatecznym impulsem, jak się później okazało bez znaczenia, była stosunkowo dobra cena biletów – 216 zł w obie strony. I tak na początku września roku 2016 odleciałem z Lotniska Chopina w Warszawie do Bergen w Norwegii. Mimo że ten wyjazd był jedną wielką improwizacją, to wszystko było przemyślane. Na lotnisku w Bergen miał czekać na mnie samochód, który wypożyczyłem przez internet. Namiot i ciepły śpiwór miałem w walizce. Sam proces pakowania zajął mi krótką chwilę – od dawna mam rozpiskę z rzeczami do zabrania i to się rzeczywiście sprawdza. Aha, jeszcze dokumenty i karta kredytowa… i można świat zdobywać…
Szybka odprawa i po niecałych dwóch godzinach jestem w Bergen. Na tamtejszym lotnisku w automacie wymieniam euro na korony. Kurs wynosi około 50 gr za 1 koronę norweską (nok). Zostaje mi tylko znaleźć wypożyczalnię samochodów. Tu mam lekką zagwozdkę. Dopiero po intensywnych poszukiwaniach dowiaduję się, że należy iść na przystanek i czekać na bezpłatny transport do wypożyczalni. Uff, trochę to skomplikowane. Po jakimś czasie docieram w końcu do wypożyczalni, podpisuję dokumenty, odbieram prawie nową Toyotę Aygo plus coś w rodzaju ichniejszego viatolu, pakuję bagaż i ruszam w drogę.
Do przejechania mam tylko nieco ponad 200 km, a więc jak to się mówi – pan pikuś. Ale też prawdą jest, że wszystkiego nie da się przewidzieć, a człowiek uczy się całe życie. Przejechałem już ponad milion kilometrów, ale takiej drogi jeszcze nie widziałem. Nie dość, że niezbyt specjalnie dobra, to na dodatek ograniczenie na ograniczeniu. Jadąc zgodnie z przepisami moja średnia prędkość wynosiła około 30 km/h. No szło po prostu usnąć. Całe szczęście, że zatrzymywałem się co jakiś czas dla kontemplacji widoków, a te wynagradzały uciążliwości.
Cały czas jadę wzdłuż wybrzeża, prawie co jakiś czas dotykając wody. Morze Północne wdziera się głęboko w ląd, tworząc przepiękną linię brzegową.
W którymś momencie zatrzymuję się na parkingu tuż przy wodzie. Standardowo idę przywitać się z morzem. Dotykam dłonią lustra wody, smakuję – słona jest. Dzień dobry Neptunie…
Po około dwóch godzinach docieram do pierwszej przeprawy promowej. Tu szczęka mi trochę opada. Za prom płacę prawie 200 złotych, a to dopiero pierwsza z trzech przepraw.
No cóż zaczynam być trochę wkurzony, dobrze, że choć widoki dalej piękne…
Mijam małe wysepki, a na dużej części z nich stoją charakterystyczne norweskie domki. Chcielibyście w takim mieszkać? To mogłoby być ciekawe doświadczenie, zwłaszcza podczas burzy lub sztormu…
Na promie spotykam niesamowitego gościa wracającego z podróży z Anglii do Azji i z powrotem. Czyli prawie pół świata. Ucinamy krótką pogawędkę – lubię pozytywnie zakręconych wariatów… Trasę tą przejechał tym samochodzikiem, który jest na zdjęciu – kozacko. Niech Ci się darzy kolego – do domu masz już niedaleko…
Po dotarciu do portu kontynuuję podróż. Przejeżdżam przez mosty, mijam po drodze obiekt, który wygląda jak szyb naftowy. Jako ciekawostkę napisze, że dzięki ropie naftowej PKB Norwegii należy do najwyższych w świecie.
Ponownie zatrzymuję się przy wybrzeżu i ponownie podziwiam jego piękno.
Szybko zapada zmrok. Decyduję się spać w samochodzie. Zjeżdżam na mały przydrożny parking. Gotuję sobie na kuchence turystycznej coś na kolację i idę spać. Dobranoc świecie, do jutra…
Rankiem następnego dnia ruszam w stronę Stavanger. Stavanger to portowe, założone w 1125 roku miasto. Ale dla mnie to brama do interesujących mnie klifów. Po dojechaniu do miasta, zatrzymuję się na godzinkę, by jednak przy okazji „rzucić okiem”.
Katedra w Stavanger jest najstarszym kościołem w Norwegii. Jej budowa została ukończona w 1150 roku.Niestety akurat trwała jakaś uroczystość i nie można było wejść do środka.
Żegnaj Stavanger, jadę dalej. Spieszę się trochę, bo w perspektywie mam dwugodzinny (według przewodnika) marsz pod górkę, a tu jakby na złość zaczyna padać. W końcu docieram pod półkę. Samochód zostawiam na parkingu, biorę plecak i w górę – ahoj przygodo…
I faktycznie szedłem na górę około 2 godzin i w większej części w strugach deszczu. A było tak…
No nie mogłem sobie odmówić tradycyjnego skoku radości. Jest to tradycyjny motyw selfie na tej półce skalnej. Everyone jumping, to i ja też 🙂 Zaraz jednak poszedłem rozbijać namiot. Na skale stały już dwa. A w nich kto? – oczywiście Polacy 🙂
W miarę możliwości zabezpieczyłem namiot, co nie było tak proste. Warstwa ziemi miała około 1 centymetra, musiałem kombinować ze szczelinami skalnymi.
Po przygotowaniu noclegu zacząłem fotografować otoczenie. By zanadto się nie rozpisywać, skwituję krótko – to-miejsce-jest-niesamowite…
Bardzo szybko zapadł zmrok.
Ponieważ znowu się rozpadało, schowałem się do mojego namiotu, wszedłem do śpiwora i zapadłem w niebyt. Obudziłem się po kilku godzinach. Obok mnie rozpętało się piekło. Temperatura spadła do 3 C, a z nieba leciało niczym z wiadra. Dobrze, że solidnie rozbiłem namiot. W którymś momencie usłyszałem sąsiadów, rozpaczliwie szamoczących się z ich płóciennym domkiem. Jedynie czego mogłem się obawiać, to tego, by z góry nie spadł na mnie jakiś kamień. No takie rzeczy trudno jest przewidzieć, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma doświadczenia w temacie. Na szczęście noc upłynęła spokojnie, a ja rano wstałem, o dziwo, naprawdę wypoczęty. Posiliłem się batonem, spakowałem namiot i w drogę. A na zewnątrz zalegała mglista mgła…
Przyznam, że trochę dziwnie się czułem. Ta rozciągająca się kilka metrów dalej przepaść, stała się jakaś nierzeczywista…
I stało się coś pięknego – opadły mgły i wstaje nowy dzień…
Szybko schodziłem w dół, mijając rozlewiska, strumyki i… jeziora.
Miejscami ścieżka prowadziła wręcz przez strumień…
Po powrocie na parking dokonałem abloucji w przyparkingowej toalecie, po czym wsiadłem w samochód, podjechałem do bramki, gdzie dokonałem opłaty za parking w wysokości – dokładnie 73,89 zł (ważna informacja – płatności możemy dokonać tylko kartą kredytową) i ruszyłem w drogę powrotną.
Na tym mógłbym zakończyć moją odyseję, ale byłby to jednak niepełny opis. Postanowiłem jechać dookoła i obejrzeć słynne Roldal Stawkyrkje. Stawkyrkje – jest określenie na dawne, budowane w X – XII wieku drewniane kościoły słupowe. W tych czasach, w kraju wikingów nowa wiara mieszała się z dawnymi wierzeniami. Kościół w Roldal należy do najstarszych, a pochodzi z XIII wieku.
W drogę więc…
Dojeżdżam do Roldal. Niestety, jestem trochę rozczarowany. Kościół jest zamknięty.
Kilka zdjęć i jadę dalej. Powoli zaczynam się spieszyć. Na następny dzień mam samolot z powrotem do Polski, a wychodzi na to, że przejechanie 100 km w Norwegii jest prawdziwym wyzwaniem.
Po drodze mijam jednak coś, co wytrąca mnie lekko z równowagi – Wodospad Latefossen (a właściwie dwa). Kaskada wody spada ze 165 metrów tuż przy drodze, wzbijając wodną mgłę przez którą raz po raz przejeżdżają samochody… Cud – miód dla oczu…
Przy wodospadzie jest parking, na którym można spędzić piękne chwile napawając się tym cudownym widokiem. Natura, to jest jednak najlepszy malarz krajobrazów.
Zresztą zobaczcie filmik…
Około 100 km przed Bergen wjeżdżam na ostatni prom podczas tego wyjazdu. Tym razem płacę jakieś znośne pieniądze – bo „tylko” 49,60 zł. Norwegia to naprawdę drogi kraj.
Na promie łapie mnie zmrok. Powoli dojeżdżam do jakiegoś miasteczka. To już kilkadziesiąt kilometrów do Bergen. Zatrzymuję się w porcie i zwiedzam, oglądam, fotografuję Zachwyciły mnie kolory norweskiej nocy…
Mimo zmęczenia zmuszam się do dalszej jazdy. Ale w końcu kapituluję. Zatrzymuję się na jakimś parkingu przy kościele. Do Bergen zostało mi jeszcze około 40 kilometrów.
Rankiem zostałem jednak wynagrodzony pięknym widokiem, a pośrednio również Wy – moi czytelnicy. Piękny, mały, drewniany kościółek. Zwróćcie uwagę, że tam – obok kościoła, cały czas egzystują cmentarze.
Do Bergen docieram wczesnym rankiem. Na chwilę staję przy muzeum rybołówstwa. Niestety o tej porze jest zamknięte. Ale nie martwię się. Mój główny cel – nocleg na Preikestolen został osiągnięty. Wszystko ponad jest dodatkowym bonusem od losu.
Jest jednak miejsce, które chcę w Bergen zobaczyć. To Bryggen – zabytkowa, wpisana na listę UNESCO dzielnica miasta. Stare, pochodzące z XV wieku kamieniczki, przeniosą nas w czasie i choć przez chwilę pozwolą poczuć klimat tamtych lat. Kamieniczki zgrupowane są na nadbrzeżu portowym. Obecnie znajdują się w nich sklepiki, ale jest również hotel.
I to by było na tyle> Do widzenia Norwegio, do następnego razu…
Podsumowując cały wyjazd, mogę śmiało napisać, że taki krótki weekendowy wypad samolotem w te strony jest naprawdę fajnym pomysłem. Natomiast serdecznie odradzam wypożyczanie samochodu. Raz – są to dosyć duże koszty, a dwa – przejechanie tych 600 kilometrów zmęczyło mnie dużo bardziej niż 2000 na Islandii lub w Izraelu.
Dla ciekawych załączam mapę trasy.
A w następnym reportażu zaproszę Was do stolicy Norwegii, do Oslo.
…