Oslo – kwiecień 2014…

0
440
Krótki wypad do Oslo – kwiecień 2014…

Długo czekał ten wpis na opublikowanie. Ale myślę, że się nie zdezaktualizował. No to jedziemy…

Nie będę pisał, że była to inna Europa – choć była. Wyjazd do Oslo, był moją pierwszą podróżą do Norwegii. Właściwie pojechałem tam dla Heyerdahla… Ale nie uprzedzajmy faktów…

Dzień pierwszy.

Well done. W końcu przyszedł ten dzień kiedy pojechałem do Norwegii. Jest to systematycznie realizowany mój plan na życie. W przeciągu następnych dwóch – trzech lat postanowiłem odwiedzić wszystkie kraje Europy. Wszystkie te, w których nie byłem. Ale do meritum. Zakupiłem bilety przewoźnika lotniczego Ryanair za okazyjną cenę 108 zł. Można było lecieć jeszcze taniej, nawet za 55 zł. Jednak musiałbym wylecieć w tygodniu. Płacąc tych kilka złotych więcej udaje mi się wylecieć w piątek – wylot godzina 17.50, a powrót zaplanowany mam na poniedziałek – lot o godzinie 14.50. Jest jeszcze jeden plus takiego wyjazdu. W weekend duża część muzeów jest za free. A wizyty w muzeach zawsze stanowią pokaźny procent moich wydatków. O godzinie 12.30 biorę więc głęboki oddech, wyłączam komputer i wychodzę z pracy. W ciągu następnych 10 minut biorę szybki prysznic, pakuję się, wrzucam plecak do samochodu i ruszam – kierunek lotnisko w Modlinie. Jeżeli czytającego zadziwiło to tempo, to śpieszę wyjaśnić, że mój bagaż jest bardzo nieskomplikowany. Składa się z plecaka sprzętu fotograficznego (który zawsze jest gotowy do drogi), dodatkowo kilku par skarpetek, bielizny i kilku koszulek. Do tego dochodzi szczoteczka do zębów i mydło. Niezbyt skomplikowane, nieprawdaż? Nie jest to nic strasznego. Tylko w przeciągu ostatnich 6 miesięcy przeleciałem kilkadziesiąt tysięcy kilometrów, nie licząc przebytych innym środkiem transportu. Jadąc na lotnisko przez telefon załatwiam ostatnie sprawy służbowe. Cóż, było nie było, praca jest sine qua non zarabiania pieniędzy, a więc zdobywania środków – między innymi na podróże 🙂 Kilka kilometrów przed Modlinem na parkingu zostawiam samochód. W cenie parkingu jest dowóz i przywóz na lotnisko. Około 16.30 jestem na terenie terminala. Nieśpiesznie przechodzę odprawę i około siedemnastej czekam przed moją bramką. Tym razem wszystko odbywa się zgodnie z planem – o 17.50 startujemy. Samolot zatacza piękny krąg nad lotniskiem. Przez chwilę zastanawiam się, jak to jest, że zawsze gdy są piękne widoki, nie mam aparatu fotograficznego pod ręką. W końcu maszyna wyrównuje i nasz statek powietrzny płynie na północ. W tej chwili jak zwykle rozważam czy lepiej latać Ryanairem czy Wizzairem – są to dwie linie, z których usług korzystam najczęściej. Tymczasem czuję, że muszę się zdrzemnąć. Ostatni tydzień harowałem po 12 i więcej godzin dziennie.  Budzę się po około godzinie i konstatuję, że nasz samolot zaczyna lądować. Znów jestem zauroczony zatoczkami północnego wybrzeża Morza Bałtyckiego, takimi samymi jakie pamiętam ze szwedzkiej Karlskrony. Lądujemy mięciutko. Trzeba przyznać, że linia Ryanair ma znakomitych pilotów. Obsługa tym razem jest wyjątkowo miła, być może to nowy narybek? Uśmiechają się i nawet mówią bye-bye przy wyjściu. Po namyślę postanawiam dojechać do Oslo pociągiem. Do norweskiej stolicy z lotniska Oslo Ryge jest około siedemdziesiąt kilometrów. Z lotniska na dworzec kolejowy kursuje autobus. W autobusie kupujemy bilet, który ważny jest również na pociąg. Koszt  biletu wynosi 152 korony norweskie, czyli około 76 zł. Chwilę po dotarciu na dworzec przyjeżdża pociąg. Pociąg ma lekko futurystyczny kształt, trochę się różni od starych, z lekka kanciastych składów PKP. Najważniejsze, że w środku jest czysto, wygodnie i stosunkowo cicho. Zakładam na uszy słuchawki i rozkoszuję się audiobookiem „Zły” autorstwa Tyrmanda, a nasza „strzała” szybko połyka przestrzeń.  Przy okazji podziwiam mijane małe schludne domki norweskie, z maleńkimi zadbanymi ogródkami. I nagle wow! Pociąg przejeżdża brzegiem fiordu, który w ostatnich promieniach zachodzącego słońca wygląda po prostu bajecznie. Próbuję zdefiniować barwę, nie potrafię. Może my faceci mamy kiepskie postrzeganie kolorów. Nie wiem? Wygląda to tak pięknie jak odbicie promieni słońca w miedzianych włosach dziewczyny. Dojeżdżamy do dworca głównego. Powoli przechodzę przez dworcowy hall, poszukując jakiejś informacji. Jest stosunkowo późno, a większość ławek okupowana jest przez kolorowych emigrantów. No nic dziwnego. To zjawisko istnieje w całej Europie. Przede mną idzie kilku „gigusiów” pochodzenia arabskiego. Do mijanych młodych Norweżek pokrzykują, że są ładne i chcieliby się z nimi umówić. Nie rozumiem, ale tak mi się wydaje. Dziewczyny niby marszczą brwi, ale widać, że uśmiechają się. Czyżby córy Wikingów miały dość swoich zniewieściałych „genderowych” kolegów?

Norweżki to paradne dziewczyny...
Norweżki to paradne dziewczyny…

Zaraz po wyjściu z budynku wpadam na tutejszych Polaków, a jeden z nich pokazuje mi na telefonie, gdzie znajduje się mój hostel. Według opisu jest to kilkaset metrów od dworca. Rzeczywiście po kilku minutach nieśpiesznego  spaceru dochodzę do budynku. Niestety sam hostel w środku nie robi na mnie zbyt sympatycznego wrażenia. Melduję się w recepcji, płacę prawie 400 zł (za 3 noce) i idę do mojego „roomu”. Oprócz mnie w pokoju nocuje jeszcze jedna osoba – Somalijczyk. Koleżka jest naprawdę czarny jak smoła. Murzyni różnią się między sobą kolorem skóry, tak samo zresztą jak biali i żółci. Zamieniamy kilka słów i ruszam na poszukiwanie prysznica. Schodzę na drugie piętro i mijam… prostytutkę. Tak, tak. Szczęka mi opada, choć w zasadzie czemu nie? Przecież i te kobiety muszą też gdzieś spać. A w takim nędznym, tanim hostelu można przy stałym noclegu wynegocjować całkiem dobrą cenę. Mijam ją, a dziewczyna dosłownie taksuje mnie wzrokiem, uśmiechając się zachęcająco. Trochę się zawstydziłem, spuszczam wzrok jak pensjonarka. Boże, co ze mnie za facet? :-). Na szczęście zakupiłem na lotnisku buteleczkę whisky, którą wypijam z dwoma poznanymi Włochami w intencji ewentualnej zemsty Hakoona. Po tych zabiegach integracyjnych mogę ze spokojem usiąść i „wysmażyć” jakieś zapiski z podróży pod tytułem „dzień pierwszy”…

img_4305-large

Dzień drugi.

Cytując słowa piosenki „ach co to był za dzień”… W pierwszy dzień w Oslo postawiłem na żywioł. Przede wszystkim postanowiłem zobaczyć operę, zamek, pałac królewski, nadbrzeże i Park Vigelanda – czyli miejsca, które w Oslo – you must see. Około dziesiątej wychodzę z hostelu. W pobliskim sklepiku kupuję dużą wodę mineralną. Trochę mnie suszy po wczorajszym leczeniu „zemsty Haakona”. Dla niezorientowanych to taka norweska wersja „zemsty faraona” 🙂 A jak wszyscy podróżnicy wiedzą, na „zemsrę” faraona najlepsza jest whisky :). Kupuję więc dużą wodę i od razu empirycznie potwierdzam to co czytałem, czyli duża woda kosztuje, o zgrozo, 16 złotych. I tak – słowo „bezcenne” nabiera nowego znaczenia. Najpierw kieruję się w stronę słynnej opery. Otóż budynek nie jest zbudowany na skale, ale w rzeczywistości wrzyna się w nią. Dzięki temu do opery można nie tylko wejść. Na operę można również wejść. Jest to zresztą jedną z najciekawszych atrakcji miasta.

Opera
Opera

Zostawiam sobie tą przyjemność na później i kieruję się w stronę twierdzy Akershus (Akershus Festning ).

s1170010-large

Zamek został zbudowany w końcu XIII wieku i jest najstarszym zabytkiem w Oslo. Teren znajduje się pod jurysdykcją wojska, ale nie stanowi to jakiegoś problemu. Fotografuję jednego z wartowników, oglądam zdjęcie, a następnie pokazuję mu kciuka oznaczającego, że fotografia udała się. Uśmiecha się lekko, a za chwilę prezentuje broń. Fajnie. Nie lubię nadętych swoją ważnością osobników.

Jeden z zamkowych żołnierzy :)
Jeden z zamkowych żołnierzy 🙂

Idę dalej. Na chwilę odwiedzam jedno z zamkowych muzeów, skąd biorę folder. Foldery są w różnych językach, niestety w polskim nie ma. Cóż. Być może to jeszcze nie ten czas. Podobno w Oslo jest już sporo Polaków, ale jak na razie bardziej w charakterze budowlańców niż turystów.

Akerhaus
Akerhaus

Nieśpiesznie spaceruję po terenie twierdzy. Powoli dochodzę do muzeum nr 2. Tu tak słodko nie jest, należy zakupić dość drogi bilet. Rezygnuję. Dzisiejszy dzień i tak mam wypełniony, natomiast zwiedzanie muzeów mam zaplanowane na jutro. Zamierzam kupić OSLO PASS – tj. kartę, która upoważnia do korzystania ze środków komunikacji miejskiej oraz wstępu do muzeów. Jutro chcę popłynąć na płw. Bydgoy i zwiedzić kilka obiektów. Najbardziej cieszę się na zobaczenie placówki poświęconej Thorowi Heyerdahlowi – wielkiemu człowiekowi i wielkiemu podróżnikowi – jednemu z bohaterów mojego dzieciństwa . Wychodząc z zamku postanawiam chwilę odpocząć i przysiadam na zamkowych murach. Wysokie są. Uwagę zwracają napisy w języku angielskim „keep eyes close for children” (zwracaj baczną uwagę na dzieci). Dobrze. Mury są naprawdę wysokie i nie wszędzie zabezpieczone barierkami. Ale dzięki temu można bez przeszkód obserwować fiord. A jest co. Błękitne wody co rusz przecinają różnego rodzaju statki. Duże – majestatycznie poruszające się promy, mniejsze statki pasażerskie, łodzie rybackie i prywatne jachty. Między nimi uwijają się szybkie motorówki, po których po chwili zostaje jedynie ślad spienionego kilwateru. Nie bez kozery powiada się, że Norwegowie to ludzie morza. W oddali majaczą kontury tzw. hytt, czyli małych drewnianych domków, do których mieszkańcy Oslo przenoszą się na weekend. U podnóża zamku zaczyna się następne miejsce, które zamierzam obejrzeć – port i nadbrzeże. Po kilku minutach marszu schodzę do portu. Nareszcie zaczynają pojawiać się większe skupiska ludzi. Już myślałem, że w Oslo nie został prawie nikt. Jest przyjemnie, wiosenna temperatura, a z nieokreślonego miejsca pobrzmiewa muzyka. Najpierw oglądam statki zacumowane u nadbrzeża. Największe wrażenie robi zwodowany w 1915 roku żaglowiec.

s1170003b-large

Kocham te widoki. Szkoda tylko, że nikogo nie ma, z nikim nie można porozmawiać. Powoli kieruję się w stronę budynku tutejszego urzędu miejskiego. To raptem dwa kroki. Instytucja znajduje się naprzeciwko portu. W budynku wchodzę najpierw na projekcję filmu o ochronie zasobów ludzkich. Warto o tym napisać. Film w języku angielskim, ale hasło uniwersalne – nieważne ile lajków dasz na facebooku, nie ma to żadnego znaczenia. Ważne jest, czy ty rzeczywiście wdrażasz te zalecenia w życie. Czy na co dzień oszczędzasz wodę i energię. Myślę, że w dobie popularności tego typu akcji na fb wiele osób powinno się choćby zastanowić nad tym co napisałem. Po wyjściu z sali projekcyjnej trafiłem na wystawę. Coś niesamowitego. Jednak o tym napiszę (lub zobrazuję) osobny artykuł. Wychodzę z budynku i traf chce, że kręcą jakiś teledysk. W ostatniej chwili zmykam z planu, ale do akcji zupełnie spontanicznie włączają się jakieś dziewczyny. Są świetne. Tak, tak, na dodatek okazuje się, że to moje rodaczki. Brawo dziewczyny :). Uśmiechamy się do siebie i idę dalej. Na nadbrzeżu kupuję hot doga, jest już piętnasta. Płacę skromne 40 koron. ZARAZ, ZARAZ, przecież to 20 złotych. No tak Norwegia… :-). Turyści nie czują tych wydatków, gdyż każdy zakup można opłacić za pomocą karty kredytowej. Na nadbrzeżu jest sporo ludzi, w końcu. Uśmiechnięci Norwegowie żartują, siedzą w kawiarniach, bawią się. Ale te dziewczyny wysokie. Króluje blond kolor włosów. Trzeba przyznać, że prawie nie widzi się osób grubych. Czyżby to dieta rybna?

element architektury
element architektury miejskiej

Idę, uśmiecham się, podziwiam. Widać, że wszystko jest przemyślane, stworzone po to by cieszyć oko i jednocześnie służyć mieszkańcom. Nagle, niestety, zaczyna padać intensywny deszcz. Jednak większość budynków ma okapy chroniące przechodniów przed deszczem. Przy większości posesji są również parkingi… dla łodzi. Bardzo ciekawy i praktyczny pomysł. Ze względu na deszcz powolutku wracam. Przy okazji wchodzę do dużego sklepu samoobsługowego. Tu ceny są trochę niższe, ale i tak półtoralitrowa mineralna kosztuje 10 złotych. Nie ma się co przejmować. Parafrazując klasyka, a właściwie klasyczkę, można powiedzieć: sorry taki urok Norwegii. Nieśpiesznie idąc deptakiem wpadam na niesamowite zjawisko. Przede mną mistrz baniek mydlanych. Otoczony wianuszkiem dzieci, stosunkowo młody człowiek wyczarowuje bańki z mydła. Niczym Gandalf z fajki, tak on z podobnego urządzenia tworzy mieniące się, wielokolorowe i o różnych kształtach twory. Nie mogę się nacieszyć widokiem. Najpierw filmuję, potem fotografuję. A między bańkami uwijają się maluchy próbujące złapać ten niesamowity miraż. Ucieszony jak dziecko ruszam dalej, by po chwili stanąć przed pałacem królewskim.

Pałac jest integralnym elementem miasta.
Pałac jest integralnym elementem miasta.
Pałac królewski.
Pałac królewski.

Pałac jest integralną częścią miasta. Aż trudno uwierzyć, że Norwegia – jedno z najdemokratyczniejszych państw świata, ciągle jest monarchią. Przed pałacem filmuję inspekcję oficera i szybko ewakuuję się do hostelu. Po drodze mijam ichniejszy parlament. Jakiś dziwny kraj ta Norwegia – zero policji, zero ochrony, można podejść do samego budynku???

Parlament w Oslo
Parlament w Oslo

Oczywiście „jaja” sobie robię. Kraje skandynawskie są niedoścignionym wzorem do naśladowania, zwłaszcza dla naszych pogubionych i dopiero uczących się demokracji polityków.

Deszcz zacina jak cholera i pomimo kurtki przeciwdeszczowej jestem cały przemoczony. Na dzisiaj mam dość. Kieruję się na dworzec kolejowy.Po drodze konsumuję Big Maca – który jest, o ucieczko grzesznych, jednym z najtańszych żarełek na „zachodzie”. Tylko u nas dziwnym trafem danie to awansowało do miana kultowych 🙂 Po kilkunastu minutach wytężonego marszu jestem przy hostelu. Zaraz, zaraz, przestało padać. Decyduję się jeszcze na wspinaczkę na operę. Nieźle zabrzmiało, nieprawdaż? Jednak jest to zupełnie zgodne z prawdą. Tak jak napisałem kilka akapitów wyżej, opera wdziera się w skałę i została wybudowana tak, że można bez problemu wejść na jej dach.

Wchodząc na dach...
Wchodząc na dach…
I na dachu...
I na dachu…

Na chwilę wchodzę do opery. Za moment rozpocznie się przedstawienie. Przede mną defilują panowie w strojach wizytowych i panie w wytwornych toaletach. Miło na to popatrzeć. Po chwili otaczający mnie tłum znika, zaczyna się przedstawienie. Idę na górę. Rozglądam się, podziwiam. Wychodząc z budynku czuję jaki jestem zmęczony. Zrobiłem z „buta” chyba kilkanaście kilometrów. Ale warto było. To był ciekawy dzień. Wracam do hostelu. Rozpakowuję się, suszę i piszę ten rozdział. Jutro czeka mnie trudny dzień. Będę zwiedzał muzea na płw. Bydgoy. Czas spać….

Dzień trzeci.

Dzisiaj w planach mam zwiedzanie płw. Bydgoy.

Na półwysep najłatwiej dostać się drogą wodną.
Na półwysep najłatwiej dostać się drogą wodną.

W zasadzie nie tyle półwyspu co mieszczących się na nim muzeów. Zwłaszcza podekscytowany jestem perspektywą zobaczenia wystawy poświęconej jednemu z moich idolów podróżniczych – Thorowi Heyerdahlowi – czyli odwiedzinom w Muzeum Kontiki. Najpierw idę zakupić tzw. Oslo pass. Jest to karnet upoważniający do korzystania z komunikacji miejskiej, promu i bezpłatnego wstępu do muzeów. Już mniej więcej rozjaśniło mi się z muzeami. Nie jest tak słodko jak myślałem. Za większość trzeba płacić i to na dodatek całkiem słono. Karty istnieją w wariantach 24, 48 i 72 godzinna. Ponieważ dzisiaj jest ostatni dzień mojego pobytu w Oslo zakupuję kartę 24 godzinną. Płacę za nią 292 korony, czyli około 146 zł. Kartę możemy zakupić w informacji turystycznej, znajduje się ona obok budynku ratusza. Po zakupieniu karty raźnym krokiem ruszam na prom, który wahadłowo kursuje z przystani do Bydgoy. Po kilkunastu minutach dobijamy do przystani nr 1, skąd – jak napisane jest na tablicy informacyjnej, możemy dostać się do Muzeum Ludowego. Prawie cała grupa wysiada z promu i niczym długi, rozgadany wąż suniemy przed siebie. Muzeum Ludowe składa się z części pod dachem i części otwartej – na wolnym powietrzu. Zaczynam od części zamkniętej. Najpierw odwiedzam ekspozycję pokazujące życie codzienne Norwegów już od czasów pogańskich, czyli przed rokiem 1000. Ich ubrania, meble. Możemy zobaczyć namioty Sanów – ludu żyjącego na dalekiej północy – takich, można rzec – europejskich Eskimosów. Nie brakuje wyrobów rękodzieła i to aż do czasów nowożytnych. Królują piękne norweskie wzory. Następnie przechodzimy do sal poświęconych wyższym sferom. Z nawyku porównuję wszystko do naszego kraju i wydaje mi się, że w perspektywie historycznej na tle pozostałych europejskich sąsiadów Polska była bardzo bogatym krajem. No cóż pantha rhei. W chwili obecnej ten leżący na ropie i gazie kraj jest jednym z najbogatszych państw świata. Po zobaczeniu tych wszystkich wspaniałości wychodzę na część położoną na otwartej przestrzeni. Są to pieczołowicie zebrane z całej Norwegii i odnowione: domostwa, hytty, zabudowania gospodarcze. W jednej chatce spotykam sprowadzoną chyba przez Merlina wysoką, jasnowłosą dziewczynę smarującą masłem kromki chleba. Czyżby przeniósł się w starożytne czasy wikingów? Niestety czar pryska, gdy dziewczę płynną angielszczyzną pyta się, co mi potrzeba? :-). Podoba mi się to muzeum. Zresztą chyba nie tylko mnie, gdyż obok biegają roześmiane, szczęśliwe dzieciaki.

Pieczołowicie odnowione artefakty z niedawnej przeszłości.
Pieczołowicie odnowione artefakty z niedawnej przeszłości.
Wnętrze kościoła również jest obiektem muzealnym.
Wnętrze kościoła również jest obiektem muzealnym.
Z całego kraju zostały ściągnięte stare drewniane budynki: domy, obory, stajnie, magazyny; a z nich stworzono prawdziwą dawną wioskę.
Z całego kraju zostały ściągnięte stare drewniane budynki: domy, obory, stajnie, magazyny; a z nich stworzono prawdziwą dawną wioskę.
Pokryte mchem stare chatki. Wszystko oryginalne i pieczołowicie odnowione.
Pokryte mchem stare chatki. Wszystko oryginalne i pieczołowicie odnowione.

Czas na następny punkt programu, którym są ODRESTAUROWANE ŁODZIE WIKINGÓW. Łodzie pochodzą z X, a nawet IX wieku, a zostały wykopane z grobów. Tak, z grobów. Zamożni Wikingowie byli chowani wraz ze swoim dobytkiem. Niekiedy był to stos całopalny, ale jak widać nie zawsze. Na tych łodziach wikingowie przemieszczali się i siali postrach w całej Europie. Łodzie miały małe zanurzenie, co pozwalało wojom niepostrzeżenie wpłynąć w głąb rzek i zaatakować niczego nie spodziewających się mieszkańców nawet wiele kilometrów od wybrzeża. Takim drakkarem mogło podróżować do 30 w pełni uzbrojonych wojów, miały one około 30 metrów długości i 4-5 metrów szerokości. Po kilku wiekach ciemnych, gdy Europa dopiero zaczęła podnosić się po upadku Cesarstwa Rzymskiego, nastąpiła era wikingów. W VIII, IX, X, a nawet w XI wieku wojownicy ci nie budzili przestrachu, budzili grozę porównywalną do dzikich hord Attyli. Przy muzeum (jak zresztą przy każdym norweskim muzeum) znajduje się sklepik, w którym można zakupić pamiątki. Gadżety, zabawki dla dzieci, precjoza. Wystawa bardzo warta zobaczenia – polecam.

Stary drakkar.
Stary drakkar.
A na nim mogło się pomieścić do 30 wojów.
A na nim mogło się pomieścić do 30 wojów.

Więcej o drakkarach możecie przeczytać tu.

Następnym punktem jest muzeum Kon-Tiki. Do przejścia jest może ze 2 lub 3 kilometry – tylko około 15 minut piechotą. Decyduję się na przejazd autobusem komunikacji miejskiej, bolą mnie nogi.

I jest, jest nareszcie. Muzeum Kon-Tiki. Zaraz przy wejściu wpadamy na zbudowaną z trzciny łódź Ra II. Na niej Heyerdahl przepłynął z Afryki do Ameryki Południowej, próbując udowodnić tezę, że podróże międzykontynentalne były możliwe już w starożytności. Oglądam w skupieniu. Dzięki takim ludziom jak Thor, w młodości zafascynowały mnie podróże. Heyerdahl odbył kilka wypraw i wszystkie one wniosły duży wkład w dzisiejsze postrzeganie świata.

W drugiej sali budynku znajduje się zbudowana z balsy tratwa Kon-Tiki oraz zdjęcia i pamiątki z wypraw. Ciekawscy mogą również zobaczyć prezentację multimedialną na komputerze.

Łódź Ra II
Łódź Ra II
Legendarna tratwa Kon - Tiki.
Legendarna tratwa Kon – Tiki.
Majestatyczne figury z Wysp Wielkanocnych.
Majestatyczne figury z Wysp Wielkanocnych.
I jeszcze raz moai.
I jeszcze raz moai.

Tak, to ewidentnie wina Heyerdahla, Fiedlera, Szklarskiego, Nienackiego i kilku innych, że mam takie pasje, a dzięki nim, również Wy – moi czytelnicy, możecie czytać moje opowiadania i oglądać moje zdjęcia 🙂

Wychodzę z muzeum Thora i przemieszczam się do budynku naprzeciwko, gdzie znajduje się Muzeum Morskie (Marine Museum). Ekspozycja poświęcona jest współczesnej technice morskiej. Co kilka kroków cieszą oczy wykonane z wielką starannością w bardzo dużej skali modele statków, platform naftowych, urządzeń służącym ludziom morza. Znajduje się również super atrakcja dla dzieci…, i nie tylko – basen z pływającymi, zdalnie sterowanymi modelami statków. Rewelacyjnie to wszystko jest zorganizowane. W budynku znajduje się również mini restauracja, w której można spożyć posiłek po wyczerpującym zwiedzaniu. Oczywiście jak to w Norwegii, ceny do niskich nie należą.

Po wyjściu z Muzeum Morskiego wchodzimy do następnego budynku, poświęconego statkowi polarnemu Fram. A w środku prawdziwa niespodzianka. Otóż głównym eksponatem jest rzeczony statek, opakowany w budynek, a statek można zobaczyć nie tylko z zewnątrz, ale również wewnątrz. Niesamowitymi ludźmi musieli być pierwsi polarnicy. Niewątpliwie posiadali hart ducha, ale przede wszystkim wielką pasję. O statku możecie więcej przeczytać tu.

Statek polarny Fram.
Statek polarny Fram.

Jako ciekawostkę napiszę, że statek został tak zaprojektowany, iż zamarzające morze wypychało go na powierzchnię, a solidne ocieplenie pozwalało polarnikom przetrwać srogą polarną zimę.

Ponieważ to był ostatni dzień mojego pobytu w Oslo, postanowiłem zobaczyć jeszcze tzw. Park Vigelanda. Gustaw Vigeland – uczeń wielkiego francuskiego rzeźniarza Rodina, wsławił się tym, iż stworzył niesamowity kompleks rzeźb w Parku Frogner, zwanym dziś również Parkiem Vigelanda. Od spotkanej Norweżki dowiedziałem się również, że ponoć był neurastenikiem, być może krzywdzonym w jakiś sposób w wieku dziecięcym i prawdopodobnie osobą o zaburzonej orientacji seksualnej. Nie wiem czy to prawda, ale wiem jedno – jego rzeźby mnie zachwyciły i… przeraziły…
Niezależnie od moich odczuć, jeżeli będziecie w Oslo, koniecznie odwiedźcie to miejsce. Zresztą zobaczcie zdjęcia.

img_4473-large

img_4478-large

img_4479-large

img_4486-large

img_4488-large

img_4489-large

 

img_4516b-large

img_4522-large

img_4523-large

img_4527-large

img_4529-large

s1160001b-large

s1160002-large

img_4536-large

img_4528-large

Nawet teraz, gdy oglądam te zdjęcia – 2,5 roku po tej wycieczce, mam to samo dziwne uczucie. Z jednej strony zachwyt, a z drugiej – mam wrażenie, że te posągi krzyczą. Krzyczą strasznym głosem o swoich cierpieniach, które artysta zaklął w przeraźliwym bezruchu… Sam park sprawia zresztą wrażenie jakiegoś mauzoleum…

Powoli wróciłem do hostelu, a aby odetchnąć i wyrzucić złe emocje, wybrałem się na nocną wędrówkę na dach opery. Oslo to piękne miasto…
img_4567-large

Następnego dnia wróciłem do domu…

Podsumowując, dziwnie pisze się reportaż z wyjazdu, który miał miejsce 2,5 roku wcześniej. Wiele wspomnień zaciera się, umyka z pamięci. Również jakość zdjęć jest taka sobie, wtedy fotografię traktowałem przede wszystkim jako miłą pamiątkę z podróży. Ważne to jest dla mnie choćby z tego powodu, że w najbliższym czasie zamierzam wiele tych starych historyjek wrzucić na bloga. Będzie mi miło, jeżeli dacie znać w komentarzu jak Wam się widzi ten wpis.  Ocena należy do Was – moi mili czytelnicy.

Ale za kilka dni zabiorę Was do pięknego radosnego miejsca, do miasta, które mnie zachwyciło, do Porto.