Rozważania o śmierci

2
127

Ten tekst napisałem już dawno temu. Właściwie to nie jest on o podróży, chyba że o tej ostatniej – tej, którą wszyscy kiedyś odbędziemy – podróży za „tęczowy most”.

Wrzucam go tutaj – na mojego bloga – ku pamięci. Myślę, że to najlepszy tekst jaki w życiu napisałem. Może kogoś z Was wzruszy lub skłoni do przemyśleń…
Wspomnijmy więc raz jeszcze Fuksa…

Rozważania o śmierci

Wczoraj pochowałem psa. Tak normalnie, wykopałem dół i już… 
Pies był mały, czarny, kudłaty. Właściwie to nawet go nie lubiłem. Gdy przychodziłem do domu, zamiast machać ogonem, warczał na mnie, udając groźnego brytana, groźniejszego niż w rzeczywistości.

Wydaje mi się, że trochę niedowidział. Ale kto to wie?

Osobą, na którą nigdy nie warczał była żona moja, Małgorzata. Zakrawało to wręcz na kpinę: – ona do kuchni – on do kuchni, ona do pokoju dziennego – on do pokoju dziennego, ona do sypialni – on do sypialni, ona do łazienki – a on drapie w drzwi, próbując tam również się dostać.

Drugą ważną osobą w życiu psa był mój młodszy syn – Adam. Ten związek był jednak bardziej partnerski, koleżeński, oparty na równych prawach.

Na mnie Fuks spozierał zawsze nieufnie – spode łba, tylko tolerując moją obecność. Tak jakby chciał mi powiedzieć: – jesteś tu – i zbóje mają swoje prawa.

Właśnie – Fuks. Etymologia tego imienia też jest ciekawa. Pies został wyciągnięty katu spod topora. Szczęściarz, który miał fuksa.

Niestety szczęście go opuściło. Dwa tygodnie temu mały czarny kudłacz dostał dziwnej zadyszki. Pierwsza diagnoza weterynarza mówiła o alergii, być może pies połknął jakiegoś owada. Podobno takie rzeczy zdarzają się. Zastrzyk ze sterydów szybko pomaga, już jest dobrze.

Po dwóch tygodniach zdarzenie się powtarza. Tym razem poważne badania, pobranie krwi, oczekiwanie na wyniki.
Niestety nie doczekaliśmy. W czwartek rano mały kudłacz ledwo żyje, leży na plecach. Jedynie jego wielkie oczy w wychudzonym ciele patrzą błagalnie, do końca wierzy, że my ludzie będziemy mu mogli pomóc. Tylko zwierzęta potrafią z taką ufnością w oczach spoglądać na ludzi. Może dlatego tak je kochamy i może dlatego łatwiej jest być „ludzkim” w stosunku do zwierząt, niż do członków naszego – ludzkiego społeczeństwa.

Śmierć – death, tod, décès, θάνατος, muerte, halál, смерть.
W każdym języku wyraz ten brzmi groźnie, i smutno.
Śmierć istnieje wokół nas. Tak samo jak istnieją narodziny, radość i smutek, nienawiść i miłość.

Gdzieś nad nami fruwają anioły. Nie widzimy ich, a tylko czasami odczuwamy coś dziwnego, jakby czyjąś obecność lub tylko powiew wiatru spod anielskiego skrzydła.

W chwili, gdy anioł muśnięciem swego skrzydła gasi płomień życia gdzieś koło nas, nasuwają się refleksje, rozważania na temat bliskich nam istot, które były, które kochaliśmy, a teraz jedynie możemy wspominać.

Gdy weterynarz przyszedł, biedny mały kudłacz leżał na plecach. Chyba nie chciał w innej pozycji, chyba go wszystko bolało. 
Mimo to z jego gardła dobył się warkot. Takie psie sic transit gloria mundi. Tak – to był już koniec, tylko te psie oczy, które jeszcze patrzyły na człowieka, na swojego prywatnego boga. Jeżeli ktoś, choć raz widział oczy umierającego psa, ten nigdy nie uwierzy, że stworzenia te nie mają duszy. Wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, braćmi mniejszymi i większymi. Przecież człowiek przydomek „sapiens” w przedziale historycznym nosi dopiero krótką chwilę.
Był z nami jeszcze ktoś. Moja dwudziestoletnia kotka, zazwyczaj zaszyta w jakichś niedostępnych zakamarkach mieszkania, nie chciała nigdzie pójść. Leżała w pobliżu milcząco, patrząc spojrzeniem, z którego wyzierała tysiącletnia mądrość sfinksa. Tak jakby wiedziała. Nie, ja wiem, że ona wiedziała. 
Nie raz obserwując moje zwierzęta intrygowała mnie pewna myśl. Jak to jest? Mawia się – żyją jak pies z kotem. Niby canis familiaris i felis catus w naturze są wrogami? Jednak w domu lub w gospodarstwie zwierzęta te zaczynają żyć w jakiejś dziwnej symbiozie. Ba, nawet można by powiedzieć – w przyjaźni. Czyżby wyrzekły się swojej rasy i zostały renegatami własnego gatunku? A może postanowiły stworzyć coś własnego, nowy gatunek, jakiś proboscis domesticus*?
Myślę, że byłby to bardzo ciekawy temat na niejedną pracę doktorską dla psychologów zwierzęcych. O ile takowi kiedyś się pojawią.

Tak umarł mały, czarny kudłacz.. Wykopałem dół, taki mały grób. Fuks został w nim złożony bardzo delikatnie, a jego ciało zabezpieczyliśmy. Nie nasypie mu się w oczy piach lub ziemia.

Dziwne są reakcje na śmierć. Mnie rozbolała głowa i musiałem położyć się, choć na godzinę, trochę odpocząć.
Obudziłem się po dwóch, a właściwie obudził mnie hałas otwieranych drzwi. To mój syn wrócił ze szkoły i radośnie woła: „Fuksio, Fuksio”.
Nigdy w literaturze nie czytałem opisu przekazywania bliskim tej hiobowej wieści. Spotykamy różne opisy śmierci: bohaterska, kryminalna, spowodowana zdarzeniem losowym, a nawet śmieszna. Jakoś wszyscy pisarze i poeci przechodzą nad problemem powiadomienia bliskich o śmierci tak mimochodem, traktując to zdarzenie jako bez znaczenia. Ja jednak myślę, że jest to jedno z bardziej traumatycznych wyzwań dla osoby obwieszczającej tę nowinę. Pal licho, jeżeli jest to człowiek obcy. Trauma zaczyna się, gdy mamy oznajmić tę wieść komuś, kogo kochamy. Szanowny nieboszczyk zrobił swoje. My – ci, którzy zostaliśmy tutaj staramy się jakoś uporać z tą stratą, jednak ktoś musi tę wieść przekazać dalej. Jedyna korzyść, jeżeli tak można określić te zdarzenie, jest taka, że lepiej chyba usłyszeć o nieszczęściu od bliskiej osoby.

Nie wiem, dlaczego zawsze w mojej rodzinie ten smutny obowiązek spada na mnie. Nigdy w życiu nie zapomnę chwili, gdy powiedziałem ojcu o śmierci jego syna, mojego brata. Do końca będę pamiętał to niedowierzanie, a potem jakąś dziwną zmianę w oczach i ten krzyk, a może jęk skrzywdzonego dziecka. Może to przez takie zdarzenia nasze życie staje się pełne? Ból, który przeżywamy jest chyba dopełnieniem istnienia. Być może tylko w ten sposób możemy zrozumieć, co czuł Chrystus krzycząc na krzyżu: Eli, Eli, lema sabachthani? Bolesna to cena za stan człowieczeństwa, zaiste.

– Fuksio, Fuksio.
– Adasiu, przyjdź do mnie na chwilę.
– Co tato?
– Adasiu usiądź tutaj. Adasiu, Fuksio umarł.

I znowu ten ból, a mnie się serce rwie, bo nie potrafię pomóc, nie znam żadnej maści, żadnego leku na te cierpienie. Mogę jedynie przytulić małego człowieka, spróbować ukołysać jego łzy.

– Adasiu, Fuksio nie cierpiał.
– Ale dlaczego tato, dlaczego? Tyle innych psów żyje na świecie.
– Adasiu psy żyją z nami i są naszymi przyjaciółmi. Jednak żyją dużo krócej, niż ludzie, i jeszcze będziesz miał psa.
– Ale ja nie chcę! Nie chcę! Ja chcę Fuksia!
– Adasiu. Ja też miałem kiedyś psa, którego bardzo kochałem. Ale wiem, że kiedyś spotkam go. Wiesz, że wszyscy kiedyś umrzemy i nasze psy będą czekać na nas. Wrzuciliśmy Fuksowi obrożę do grobu, tak aby kiedyś bez trudu go poznać.
– A pani R. (katechetka) powiedziała, że psy nie idą do nieba.
– Nie Adasiu. Pani R. nie ma racji i nie ma o tym zielonego pojęcia.

Jak wytłumaczyć 10-letniemu dziecku, że pani R. jest idiotką, która jest prawdziwym przykładem moherowego katolika? Jak wytłumaczyć dziecku, że tacy ludzie, zapiekli w swoim dogmatyzmie czynią kościołowi krzywdę? Tacy właśnie ludzie spalili na stosie Giordano Bruna i dzięki takim ludziom Luter przybił 95 swoich tez na drzwiach kościoła w Norymberdze.
Zły jestem, jestem wściekły. Żona dzwoni do pobliskiego kościoła. Przychodzi do nas ksiądz, który tłumaczy synowi, że psy też idą do nieba. Do takiego psiego nieba. Idą na grób Fuksa, gdzie eklezjasta modli się razem z moim synem. Przywraca mi to wiarę w posłannictwo, w misję duszpasterską. Platon mawiał „miarą mowy nie jest ten, który mówi, lecz ten, który słucha”, a wspaniały wokalista Dżemu – Ryszard Riedel śpiewał „zawsze trzeba być człowiekiem”.


– Tato. Ale dlaczego Fuksio umarł?
– Synku. Rozejrzyj się dookoła. Tylu ludzi umiera.
– Tato. Fuksio to nie pies, to też człowiek, tylko mały i kudłaty.

Śmierć – death, tod, décès, θάνατος, muerte, halál, смерть.
W każdym języku wyraz ten brzmi groźnie, i smutno.

Tak odszedł mały, czarny kudłacz. Może i był zwykłym nierasowym kundlem pośledniej postury. Miał jednak jedną rzecz, taką jaką powinien mieć pies. Miał wielkie serce, które potrafiło kochać bez granic.

Tak umarł Fuks. A ja go wcale nie lubiłem. Tylko dlaczego tak dziwnie smutno…?

MS

 

proboscis domesticus* – autorski zlepek słów łacińskich (pysk udomowiony)


2 KOMENTARZE

  1. .. a czy już wiesz dlaczego Fuksia… lubiłeś? 🙂 Miły, dobry tekst. Pozdrawiam.

    • W sumie to go tak za bardzo nie lubiłem. Ale był członkiem rodziny, a rodzina jest ważna.

Comments are closed.